Pomysł na ten wyjazd powstał na forum bieszczadzkim. Tam poznałam Katię, która akurat w tym czasie była dziewczyną Kuby i prowadziła chatkę na Kosaryszczu pod Czarnohorą. Samego Kubę poznałam przelotem kilka lat wcześniej w Dzembronii i jakoś, oględnie mówiąc, nie przypadliśmy sobie do gustu. Z Katią sprawa miała się zgoła inaczej - polubiłyśmy się od razu! I teraz nagle pojawiła się możliwość pojechania do cudnej chatki w Karpatach, spotkania z sympatyczną znajomą z forum (i wreszcie poznania jej na żywo) i to jeszcze bez konieczności użerania się z Kubą (no bo on akurat w tym terminie miał być nieobecny - wyjeżdżał do pracy do Polski czy gdzieś na zachód). Oprócz tego plan zakładał wybrać się na Czarnohorę i przejść jej kawałek, a przynajmniej wdrapać się na Popa Iwana, bo w tamte czasy obserwatorium na jego szczycie stało jeszcze malowniczo opuszczone, więc wpadało z zakres bubowych zainteresowań. Żeby atrakcji nie było zbyt mało - tydzień później miał się odbywać przedzlot z forum bieszczadzkiego na łąkach pod Pikujem i spore ekipy już od miesiąca się na owe spotkanie umawiały. Nas też miało pojechać chyba z 10 osób, mieliśmy się załadować w 3 auta i tak zmierzać w stronę Czarnohory.
Rzeczywistość jednak w wielu kwestiach mocno zweryfikowała plany. Zaczęło się od tego, że im bliżej daty wyjazdu, tym bardziej ekipa zaczęła się wysypywać. Zainteresowani i zdeklarowani ludzie pod byle pretekstem (często totalnie niedorzecznym i absurdalnym) masowo zaczęli się wycofywac z wyjazdu. Ostatecznie w piękny majowy poranek na miejscu obranym na start wyjazdu pojawiamy się w czwórkę - ja, toperz, Silent i skodusia.
Zdjęcia były robione aparatem Canon PowerShot A700 i był to wyjazd, na którym udało mi się ustawić idealny balans bieli. Zdjęcia wreszcie mają takie kolory jak zawsze chciałam uzyskać - takie ciepłe i jakby przypylone. Już nigdy później nie udało mi się tego efektu uzyskać, ani obróbką, ani ustawieniami aparatu. Wciąż się staram, ale tak dobrze już nigdy się nie udało.
Pierwsze ujęcie z wyjazdu mam z baru w Słomnikach. Dobrze, że przetrwały podpisy z dawnej picasy. Nie wiem dlaczego, ale na chwilę obecną zupełnie nie pamiętam tego miejsca - czy jedliśmy tam po prostu obiad? Czy spotkaliśmy się z kimś? Czy ową szablę zdjęłam ze ściennej dekoracji do zdjęcia? Czy może obok biesiadowała ekipa rekonstrukcyjna? Czarna dziura... A raczej gorzej - kilka czy kilkanaście przypominających się i tłoczących się wspomnień i sytuacji, które mogły mieć miejsce akurat tam, a mogły też zupełnie gdzie indziej w innym terminie.
Ciagłość wspomnień zaczyna się na polu namiotowym w Stasianym, podówczas naszym ulubionym miejscu tranzytowym podczas wyjazdów na wschód. Rozkładamy namiot, a Silent korzysta z uroków kanapy w skodusi.
A! Jeszcze odnośnie Słomnik - tych Słomnik, których w ogóle nie pamiętam! Opis z picasy: "W Słomnikach jeden gosciu prosił nas by mu dać 3 zł na herbate w barze, w zamian dał nam 10 jaj. To właśnie jajecznica z nich." Jak to warto robić notatki z wyjazdów! Nawet takie szczątkowe mogą być po latach świetnym uzupełnieniem relacji.
Granicę przechodzimy z rana, więc idzie nam sprawnie. Jedziemy znaną nam trasą w stronę Karpat. Na początek rzut oka na okolice Skeliwki.
Towarzyszą nam pyliste drogi, cerkwie, stada krów i komunistyczne pomniki - czyli wszystko to, co na wschodzie kochamy najbardziej!
Niektóre pomniki są bardziej współczesne i utrzymane w nieco innych klimatach. Na wjeździe do Rohatyna mamy okazję przyjrzeć się pozostałościom jakiegoś wypadku drogowego. Trzeba przyznać, że robi to większe wrażenie niz nasze "czarne punkty", brrrrr....
W owym Rohatynie się też gubimy. Wpadamy w plątaninę różnistych uliczek, w labirynty osiedli i raz po raz wypluwa nas w miejscach, gdzie już byliśmy albo takich, gdzie w ogóle nie planowaliśmy się znaleźć. Oczywiście zasięgamy opinii u miejscowych, ale każdy wskazuje inny kierunek lub co gorsza bezładnie rozkłada ręce. A dzień ma się już ku końcowi...
Mieliśmy nocować w Bereżanach, w hotelu "Złotyj Kłos" czy jakoś tak się on nazywał. Znalazłam go na mapach i na jakimś forum ktoś wspominał, że obiekt pamięta jeszcze chyba Stalina i od tamtych czasów niewiele się zmienił w klimacie i wystroju. Brzmi to więc jak przygoda bubowa, więc tam kierujemy swe kroki. Hotel stoi gdzie miał stać, były to jeszcze te dobre czasy, gdy mało się zmieniało i informacje nawet z lekka przeterminowane nie dezaktualizowały się tak szybko. Problem jednak atakuje nas z niespodziewanej strony - nie ma miejsc! Ktoś właśnie robi wesele, nazjeżdzało się gości od Portugalii po Kamczatkę i wynająli cały obiekt. Co gorsza - ponoć inne lokale noclegowe w najbliższej okolicy też są zawalone po brzegi. Tak to jest jak jakiś "kryminalny krug" wydaje córkę za mąż! Babka z recepcji jednak bardzo zmartwiła się losem zagubionych w ciemnościach turystów i postanowiła iść z nami na układ - zapłacimy jak za najtańszy pokój w hotelu, a będziemy spać u niej w domu kilka uliczek dalej. My nie zostaniemy na lodzie a i ona zarobi. Ideał!!! Jak się chce to się wszystko da! Jest to ten sam rok kiedy wywalili nas zimową nocą ze schroniska Szwajcarka "bo nie ma miejsc" - więc sobie wspominamy tamtego skurwiela. Tu mamy możliwość zobaczyć i doświadczyć na własnej skórze, że da się inaczej - i to za obopólnymi korzyściami.
Jak wyszło w praniu - jednak nie spaliśmy w mieszkaniu samej recepcjonistki, bo tam wyniknęły jakieś problemy z jej facetem. Zaliczyliśmy nocną rundę po mieście w poszukiwaniu odpowiednich kuzynek i ostatecznie trafiliśmy do bardzo pobożnej pani Natalii. Babeczka miała trochę problem wewnętrzny, że nie ma możliwości rozdziału nas na pokoje męskie i damskie, ale dysponując jednym wolnym pokojem nie miała innego wyjścia.
Tak się prezentuje z rana nasza kwatera.
A tak było na pokojach.
W Bereżanach kręcimy się trochę czasu. Najpierw odwiedzamy zamek. Niestety jest w remoncie i robotnicy nie pozwalają nam wejść do tej cześci budynku gdzie pracują.
Udaje się jedynie zapuścić żurawia do jednej z piwnic, gdzie co jak co, ale elektryczne światło jest dla nas sporym zaskoczeniem.
Namierzamy tu także kasę pancerną.
Natomiast na dziedzińcu mamy okazję nacieszyć się dość rzadko spotykanym pojazdem. Z tym napisem z gwiazdą spotkałam się jeszcze potem tylko raz - w muzeum starej techniki w Estonii.
W centrum mamy okazję napotkać ciekawy szlaban Busio by chyba nie przelazł!
Na obrzeżach miasta wpadamy na skład taboru wojskowego. Pojazdy raczej już nieużywane, ale też nieopuszczone - ktoś tego pilnował i musieliśmy wbijać od tyłu.
Jeszcze tylko rzut oka na stację benzynową i ruszamy w dalszą drogę. Tak tak... mieliśmy wyjechać wcześnie rano, a tu już zaraz południe! Ale jak tu gnać przed siebie, gdy los takie skarby pod nogi rzuca!
Rozległe pola gdzieś w rejonie wioski Potutory.
Wjeżdżamy do Podhajców.
Głównie interesuje nas tu opuszczony kościół. Dworcowe "kafe" (to po lewej) namierzyliśmy przypadkiem i też było całkiem w porządku
W Buczaczu odwiedzamy ruiny zamku. Zdecydowanie nie można powiedzieć, że jest on opuszczony - dziedziniec służy za pastwisko wszelakiej domowej chudobie. Życie więc kwitnie, czasem tylko walają się na trawie jakieś zwłoki, wygrzewające się do wiosennego słonka.
Widoczki z zamkowych murów na pagórkowatą okolicę.
Jakieś boczne uliczki, które kojarzą nam się z Dolnym Śląskiem.
Miejscowość Ripinci. Jeden z bardziej klimatycznych poradzieckich pomników jakie spotkaliśmy. Zresztą świetna ilustracja Ukrainy z tamtych lat. Terenu spokojnego, sielskiego i mającego wszystko gdzieś. Zawieszonego w niebycie pomiędzy przeszłością, która nie do końca minęła i teraźniejszością, która nie całkiem nadeszła. Klimatu, który ja uwielbiałam, ale jak życie pokazało - bardzo wielu osobom przeszkadzał.
A więc maj 2009 i żyjący w symbiozie sołdat, bocian, kura i porastająca stare płyty trawa
Kolejny przystanek na trasie to Jazłowiec - tu spędzimy sporo czasu pływając w ruinach i bzie! Krzyże i pomniki z polskimi napisami pożerają ogromniaste, pachnące krzewy. Ciszę przerywa tylko brzęczenie owadów.
Z jednej z kęp wyłania się kaplica o strzelistych wieżyczkach i dachach przetykanych drzewostanem. Inne elementy konstrukcyjne są wręcz idealne, aby się wyłożyć i wygrzewać w słońcu.
Największe wrażenie robią jednak wnętrza. Wchodząc tu czujemy jakieś takie totalne odcięcie od świata zewnętrznego. Jakby tam, za połamanym progiem zostało wszystko co znamy, a tu wkraczamy w inny wymiar. Nie dochodzą tu niepożądane dźwięki zza murów. Nie dociera tu ludzka działalność ze wszystkim co się z nią wiąże - zgiełkiem, niepokojem, pośpiechem. Wokół panuje dziwny rodzaj ciszy - bo takiej głośnej. Wiem, że brzmi to idiotycznie, ale nie potrafię tego inaczej wyrazić. Jedynym i dominującym wszystko inne dźwiękiem jest śpiew ptaków, które masowo gniazdują w ścianach i pod pułapem budowli. I jak to ptactwo ma w zwyczaju - w maju zwykle jest zadowolone z życia. Tutaj jednoczesnie nic i nikt nie mąci ich radości oraz melodii płynącej z setek gardzieli. Miejsce łączące owe ptasie trele i aromat wybujałych bzów... Stoimy więc z rozdziawionymi gębami, łbami podniesionymi do góry - i jeśli gdzieś można być bliżej boga, to właśnie tutaj!
Jakoś mamy w tej miejscowości wyjątkowego farta na opuszczone obiekty sakralne. Po spotkaniu z kaplicą napatoczyliśmy się na sporych rozmiarów kościół. Budynek ciekawy, malowniczy, z dużą dozą tajemniczości, jaka zazwyczaj towarzyszy opuszczonym miejscom. Ale już bez tej magii, którą miała ptasia kaplica z bzowego cmentarza. Tu po prostu jest normalnie...
Aha! Do kościoła wchodziło się tak:
Z zamkiem było jeszcze ciekawiej. Z tego co pamiętam zmieściłam się tylko ja. Albo pozostałym zabrakło motywacji?
Z zamku zbyt dużo nie pozostało, ale zawsze miło się powłóczyć po zielonych, kwiecistych pagórkach, gdzieniegdzie przetykanych starymi kamulcami.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi zdają się nam podsuwać jedną i tą samą sugestię! Jak temu się oprzeć?? No jak?? Po prostu się nie da!
Dniestr przekraczamy w miejscowości Łuka.
Wybraliśmy do tego celu bardzo klimatyczny most!
Gdzieś po drodze mijamy staw z okrągłą wyspą. Wygląda jak dawny park, teraz już nieco zapomniany.
Na nocleg zatrzymujemy się w Kołomyi, w przydworcowym hoteliku.
Pokój jest tu dość nietypowo umeblowany - jest np. stara toaletka.
Kuchni nie ma na stanie, więc musimy wykorzystać taką mobilną.
W Kołomyi odwiedzamy też drewnianą cerkiew.
I kierujemy się w stronę Kut. Tu zapodajemy piknik przy moście na Czeremoszu. Niezłe tu muszą bywać powodzie, bo koryto kamieni jest chyba 10 razy szersze od samej rzeki.
Gdzieś w tych okolicach zawijamy też na stację benzynową. Trzeba napoić skodusię pod korek, zanim się gdzieś wpakujemy w poboczne, karpackie dróżki. Stacja niestety już nie jest taka klimatyczna jak ta znaleziona w Bereżanach, no ale cóż zrobić. Grunt, że jest użyteczna, bo chce nam sprzedać paliwo!
Połowa maja to nie tylko wspomniane wcześniej bzy, bujnie porastające jazłowieckie cmentarze. To też setki kwitnących sadów, które w karpackich wioskach rosną przy każdym obejściu.
Nie mogę sobie też odmówić radości pobujania się na kładeczkach!
Jeszcze rzut oka na cerkiew w Werchowynie...
... i zaraz można zjeżdżać na szutrowe drogi prowadzące wgłąb górskich dolin.
cdn
Kosaryszcze (2009) czyli jak nie dotarliśmy na Czarnohorę
Moderator: Moderatorzy
Re: Kosaryszcze (2009) czyli jak nie dotarliśmy na Czarnohorę
Wjeżdżamy do Krasnika i tu ukazuje się nam w pełnej krasie Czarnohora. Tu też pierwszy raz pojawia się wątpliwość czy my tam na pewno chcemy iść?? Tam jest jeszcze kupa śniegu! Masakra!
Dolinne drogi okazują się być nieco bardziej błotniste niż pamiętałam je z lipcowych wojaży kilka lat wcześniej. Na szczęście skodusia jest dzielna, pokonuje bez wahania grząskie przeszkody i nigdzie nie utonęliśmy.
Znak ostrzega nas przed robotami drogowymi!
Wioska Bystrec wita nas przyjemną zabudową i chłodem spełzającym z zamglonych gór.
Katia czeka pod sklepem. Po miłych powitaniach jednogłośnie dochodzimy do wniosku, że wcale nam się nie spieszy do chatki. I zdecydowanie potrzebujemy się rozgrzać i posilić przed trudną drogą ku górskim przysiółkom No a sklep mają tu bardzo klimatyczny! Wyjątkowo zapadł mi w pamięć jego aspekt, który niesposób wyrazić w relacji. Ba! Nawet w filmie by się nie udało. Chodzi bowiem o zapach. Aromat takich miejsc, który nie ma sobie równych. To rześkie powietrze ciągnące od górskich szczytów. Te rzeczne kamienie, pomieszane z mokrym szutrem. Zapach benzyny, olei i smarów z przejeżdżających starych ciężarówek. Ale paliwo to nie wszystko - te pojazdy to również aromat blachy, świeżego drewna z wyrębu i tytoniu palonego przez drwali. Do tego dym z knajpianego piecyka i jakieś magiczne połączenie rozlanego piwa, rozgniecionych cukierków, świeżego chleba i stukającego od dziesięcioleci liczydła.
W razie niepogody można też biesiadować w środku. Tak naprawdę to taki baro-sklep!
Ostatecznie rozsiedliśmy się pod drzewem. I nie możemy się nagadać - tyle się nagromadziło spraw, opowieści i najpilniejszych nowin jakie musimy sobie przekazać
Bohater trzeciego planu
Ja poszłam grzecznie do wychodka i napotkałam tu zamki różnej generacji.
Tak tak... Jak widać na wcześniejszych zdjęciach kupiliśmy tylko piwo i keczup. Sklep zamknęli i niektórzy zgłodnieli!
Inni z potrzebą żywieniową wytrzymali do chatki i zdecydowali przekąsić coś na ciepło!
Pierwszy wieczór w górskiej chatce mija bardzo nastrojowo
A najlepsze szykuje nam poranek! Wychodzimy z chatki i... zbieramy szczęki z murawy! Chcieliśmy po prostu zobaczyć chatkę, bo wczoraj przyszliśmy już po zmierzchu. Ale w najśmielszych snach nie przypuszczaliśmy, że chatka postanowi nam się pokazać w tak cudnych okolicznościach!
W nieco szerszej perspektywie.
Idziemy na spacer po najblizszej okolicy. Wędrujemy przez faliste pagórki łąk i w którą by stronę nie spojrzeć - to ścielą się mgły i wirują w porannym słońcu. Tu po raz drugi pojawia się ta myśl - po co iść na tą Czarnohorę, skoro stąd widać ją nadpodziw dobrze?? Póki co podejmujemy decyzję, że nie idziemy tam dziś. Może jutro? Napewno jeszcze jeden dzień chcemy zostać z Katią na jej magicznym wzgórzu.
Czarnohorskie grzbiety zamykające horyzont zdają się być jakieś takie zimne i nieprzyjazne.
Wracamy do chatki. Mamy też okazję obejrzeć w pełnej krasie tutejszy wychodek. Ponoć nie zawsze miał odciągi. Jego poprzednik wywrócił się w czasie jakiejś wichury i stąd to zabezpieczenie na przyszłość. Tak jak należy, w najbliższej okolicy przybytku rosną łopiany - jakby co Można też zauważyć jeden wielki błąd konstrukcyjny - kibelek stoi tyłem do widoku. Gdy otwieramy drzwi widzimy przed sobą tył chatki, a nie piekny widok na dolinę Bystreca. Skandaliczne niedopatrzenie!
W chatce najbardziej mi się podoba weranda. Drewniana, pachnąca, ciągnąca się przez całą długość domu. Z ławeczkami i skrzypiącą podłogą. Można tu posiedzieć i w czasie deszczu.
Dziś wybieramy się do sklepu do Dzembroni, ale okrężną drogą polami, pagórkami i przysiółkami. Katia mówi, że za bardzo rzucam się w oczy w tym moim kapeluszu, bo lokalne babki to raczej mają zwyczaj chodzić w kolorowych chustach. Nie mam nic przeciwko takiemu nakryciu głowy, a Katia ma spory repertuar chustek do pożyczenia. Nie wiem tylko czy w moim przypadku to coś pomoże? Czy już wyglądam jak rasowa Hucułka idąca paść krowy??
Katia też występuje w kreacji maskującej.
Wędrujemy więc sobie łąkami, co chwilę mijając pojedyncze opuszczone domostwa. W Czarnohorze to ta pogoda dziś taka nie bardzo... A stąd, ze słonecznych, ukwieconych łąk, te ciemne chmurzyska przewalające się przez postrzępione szczyty wyglądają nawet całkiem malowniczo!
Opuszczone domy często w kształcie przypominają chatkę, w której urzęduje Katia. Też mają cudne werandy i dachy z gontu - no tylko już dużo bardziej ażurowego. Ich historia zwykle jest pisana przez kalkę. Starzy wymarli, młodzi wyjechali do miast. Często domy zostały sprzedane ludziom z Kijowa czy Lwowa, którzy inwestują w ziemię. Chatki czy ich wyposażenie w ogóle nie interesują nowych właścicieli. Czekają, żeby się zawaliły. Nie pragną tu przyjeżdżać czy wykorzystywać terenu jako letni domek. Jest to wyłącznie inwestycja w ziemię. Po chatkach można więc swobodnie buszować czy brać sobie pozostawione sprzęty - nikt nas z widłami nie pogoni.
Z naszego punktu widzenia w domkach zachowała się masa skarbów! Drewniane beczki, maselnice, stare garnki czy czajniki! Oj, żebyśmy to wtedy mieli busia!
Rzeczy materiałowe typu makatki, plecionki czy fragmenty ludowych strojów już niestety przegniły i spleśniały. Jak dach dziurawy i się leje to często jedna zima wystarczy, aby wyposażenie chałupy zmieniło się w kompost...
Schodzimy w stronę Dzembroni.
Fajnym zwyczajem w tutejszych, wiejskich sklepikach jest możliwość nabycia lanego piwa w grubym kufelku z uszkiem. Oczywiście korzystamy z tej możliwości.
Początkowo siedzimy na zewnątrz...
...i przyglądamy się lokalnemu życiu.
Potem zaczyna lać, więc chowamy się w sklepie, a raczej w jego barowej części, która jest specjalnie przygotowana na takie okoliczności. Oprócz nas wbija do sklepu ekipa 4 chłopaków. Też turyści, też z Polski. Pochodzą gdzieś spod Krakowa i właśnie zeszli (a raczej spłynęli) z Czarnohory. Poza tym jeden uczestnik bardzo się pochorował na żołądek i nie ma siły wędrować dalej po górach. Możliwość przenocowania w chatce bardzo chłopakom przypada do gustu.
Póki co przeczekujemy deszcz i wspólnie biesiadujemy. Ten z brodą zwany był Pulpet, ten chory (który na mało zdjęć się załapał) to Luis. Niestety zapomniałam imiona/ksywki dwóch pozostałych. Jeśli jakimś cudem traficie na tą relację - to pozdrawiam i dzięki za miło spędzony czas!
Potem dołączyli też miejscowi i polewali nam miodowuchę.
Zdjęcie pod sklepem. Jak widać przez 5 lat zmienił i nazwę, i kolor elewacji.
Maj 2009
Lipiec 2004
Z powrotem do chatki zbieramy się, gdy akurat na chwilę przestało padać, a wieczór już za pasem. Tuptamy przez świat, który stał się mokry i oślizły.
Po drodze mijamy różne przeszkody - śliskie ogrodzenia, wezbrane potoki.
Ogólnie jest bardzo wesoło. Humoru nie ma tylko Luis i co chwilę biega za krzaczek. Wieś zostaje daleko w dole...
Przewijamy się też przez jeden z opuszczonych domów w wysoko położonym przysiółku. Znowu zaczęlo lać, więc lepiej się schronić pod dziurawym dachem niż bez dachu. Znajdujemy tu też kolejne fanty - ja homonto, a Silent hmmm... łuskę?? Sporą łuskę. Tzn. wciąż chcemy wierzyć, że to była łuska Tak, ta łuska potem jechała z nami skodusią, po wyboistych drogach i przez granicę. Wprawdzie nie bezpośrednio w naszym bagażu, ale plecak jechał w skodusi.
Okoliczny świat spowijają mgły, nisko wiszące chmury i wszechobecna parująca wilgoć.
Wieczór mija w przyjemnych okolicznościach, w wesołej dużej ferajnie, przy dźwiękach gitary. Miło skwierczy piecyk, parują mokre, ubłocone ciuchy. Na żywym ogniu powstają podpłomyki czy inne tam placuszki ochoczo zeżerane przez wygłodniałą ekipę. Wieczór płynnie przechodzi w noc, a potem w świt. Kładziemy się spać, gdy jest już jasno.
A do Rzeszowa daleko... Nie wspominając o Oławie
Jak się można domyślać nie wstajemy zbyt wcześnie. Pogoda jest wyborna, nie ma śladu po wczorajszych pluchach. Podejmujemy jednak decyzję, że nie idziemy na żadną Czarnohorę. Góry nie uciekną, a nawet jakby - to mała strata. Są też inne kupy kamieni. A zacna ekipa i magiczna atmosfera, która powstała w chatce na Kosaryszczu jest tylko tu i teraz.
Chatka wbita w zbocze i nasze suszące się łachy! Zupełnie jakbyśmy wyszli z wulkanów błotnych!
Jak spędzamy ten dzień?? Dość leniwie
Włóczymy się po okolicznych pagórach, podziwiając płaty sniegu i ciesząc się, że tutaj już ich od dawna nie ma.
Nawiązujemy kontakt ze stadami miejscowych krów.
Cieszymy się soczystymi łąkami pełnymi wiosennych kwiatów.
Ucinamy sobie drzemkę na świeżym powietrzu.
Bawimy się z kotem.
Konsumujemy resztki zapasów.
A na koniec Katia dochodzi do wniosku, że jej trzeba skopać grządkę. Rzadko tu bywa naraz tylu facetów, których można zagonić do roboty!
Potem znów się zaczyna chmurzyć, co daje ładne efekty przy zachodzie słońca.
Potem są przebieranki, bo Katia wyciągnęła z jakiś starych kufrów huculskie stroje.
Wieczór znów mija na gitarowych śpiewankach
Kolejnego dnia jedziemy do Werchowyny. Chłopaki dziś już wracają do domu, a Katia wybiera się na bazar, bo musi kupić konewkę. Jedziemy skodusią. Trzeba obrócić dwa razy, żeby zawieźć całą ferajnę, a i tak jest ciasnawo.
Acz inne auta, które nas mijają są zdecydowanie bardziej wyładowane! Co my wiemy o dużym ładunku???
Droga jest bardzo przyjemna. Pasą się krowy, konie, wędrują stada owiec.
Targ w Werchowynie odbywa się na stadionie.
Pulpet kupił sobie kapelutek.
Katia też poczyniła różne gospodarskie sprawunki. Mi się udało pozyskać kamizelkę - skórzaną, podbitą barankiem i wyszywaną na kolorowo. Niestety nie zrobiłam jej zdjęcia, a po powrocie do domu okazało się, że jest gniazdem moli. Wystawiliśmy ją więc na balkon, coby robactwo nie zalęgło się w domu i w niedługim czasie zmieniła się w kupkę puchu i nitek. Czegoś podobnego jeszcze nie widziałam! Żeby mole zeżarły coś tak dokumentnie i w tempie błyskawicznym!
Chłopaki mają jeszcze sporo czasu do powrotnego pociągu, godzina jest wczesna, więc postanawiamy iść jeszcze razem do knajpy.
Tu więc zaczyna się długa, kilkugodzinna historia imprezy, bardzo udanej dla większości, a dla niektórych niestety nieco mniej... W przybytku jak się okazuje sprzedają bardzo dobry samogon - miejsce w ogóle z tego słynie w okolicy. Przewija się więc bardzo dużo miejscowych, niektórzy tylko obkupić się "na wynos", inni miło spędzić czas w towarzystwie dziwnych przybyszy. Od razu nie wiadomo skąd lądują też na stole rybki w różnistych postaciach, mięsiwa w galarecie, ogóry w tysiącu smakach. Są gawędy z życia górskich dolin, gdzie od samego słuchania skóra cierpnie na grzbiecie. Najciekawsza opowieść była chyba o chorobie wenerycznej, którą można złapać od niedźwiedzi. Jest to przypadłość ponoć na wpół legendarna, ale wiadomo, że w każdej bajce jakiś ułamek prawdy być musi. Tu też chyba dowiaduje się o tym, że świat nie kończy się w Burkucie, ale jeszcze dalej jest Czemirne i również jest opuszczone. Jakiś młody chłopak snuje też opowieści o owianym złą sławą Białym Czeremoszu, gdzie ponoć ci znad Czarnego wolą się nie zapuszczać, bo tam nie ma dróg i "żyją dzicy ludzie". Są tańce przy skocznej muzyczce, którą barmanka nam puszcza zza lady. Jakiś starszy pan postanawia nas nauczyć typowych huculskich piosenek. Tylko czemu u licha one są o Bajkale?? Na którymś etapie imprezy przewija się też jakiś koleś, który czegoś poszukuje, a mówi w języku, którego nikt nie potrafi nie tyle zrozumieć a zidentyfikować. Ktoś go nazwał "szwedzkim włóczęgą" i tak jakoś zostało. Nie wiem czego szukał, ale wyszedł z dwoma bukłakami samogonu i torbą pieczonych ryb.
Tak więc miło mija czas miejscowym, mnie, Katii, Silentowi, szwedzkiemu włóczędze i czterem chłopakom z Małopolski. Tylko toperz siedzi na progu maksymalnie wkurzony. Bo on jest kierowcą, a czeka nas powrót skodusią do Bystreca. Kierowcy zazwyczaj jakoś nie przepadają za imprezami w uroczych spelunach płynących samogonem. Od tamtego czasu minelo 15 lat. A toperz nadal zgrzyta zębami na każde wspomnienie knajpy przy stadionie w Werchowynie...
A skodusię ktoś docenił Najbardziej podejrzewamy Katię
Nocny powrót ze zdobyczami z bazaru.
Wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc nasz pobyt na Kosaryszczu również... Z dwa razy większymi plecakami niż parę dni temu schodzimy w doliny.
cdn
Dolinne drogi okazują się być nieco bardziej błotniste niż pamiętałam je z lipcowych wojaży kilka lat wcześniej. Na szczęście skodusia jest dzielna, pokonuje bez wahania grząskie przeszkody i nigdzie nie utonęliśmy.
Znak ostrzega nas przed robotami drogowymi!
Wioska Bystrec wita nas przyjemną zabudową i chłodem spełzającym z zamglonych gór.
Katia czeka pod sklepem. Po miłych powitaniach jednogłośnie dochodzimy do wniosku, że wcale nam się nie spieszy do chatki. I zdecydowanie potrzebujemy się rozgrzać i posilić przed trudną drogą ku górskim przysiółkom No a sklep mają tu bardzo klimatyczny! Wyjątkowo zapadł mi w pamięć jego aspekt, który niesposób wyrazić w relacji. Ba! Nawet w filmie by się nie udało. Chodzi bowiem o zapach. Aromat takich miejsc, który nie ma sobie równych. To rześkie powietrze ciągnące od górskich szczytów. Te rzeczne kamienie, pomieszane z mokrym szutrem. Zapach benzyny, olei i smarów z przejeżdżających starych ciężarówek. Ale paliwo to nie wszystko - te pojazdy to również aromat blachy, świeżego drewna z wyrębu i tytoniu palonego przez drwali. Do tego dym z knajpianego piecyka i jakieś magiczne połączenie rozlanego piwa, rozgniecionych cukierków, świeżego chleba i stukającego od dziesięcioleci liczydła.
W razie niepogody można też biesiadować w środku. Tak naprawdę to taki baro-sklep!
Ostatecznie rozsiedliśmy się pod drzewem. I nie możemy się nagadać - tyle się nagromadziło spraw, opowieści i najpilniejszych nowin jakie musimy sobie przekazać
Bohater trzeciego planu
Ja poszłam grzecznie do wychodka i napotkałam tu zamki różnej generacji.
Tak tak... Jak widać na wcześniejszych zdjęciach kupiliśmy tylko piwo i keczup. Sklep zamknęli i niektórzy zgłodnieli!
Inni z potrzebą żywieniową wytrzymali do chatki i zdecydowali przekąsić coś na ciepło!
Pierwszy wieczór w górskiej chatce mija bardzo nastrojowo
A najlepsze szykuje nam poranek! Wychodzimy z chatki i... zbieramy szczęki z murawy! Chcieliśmy po prostu zobaczyć chatkę, bo wczoraj przyszliśmy już po zmierzchu. Ale w najśmielszych snach nie przypuszczaliśmy, że chatka postanowi nam się pokazać w tak cudnych okolicznościach!
W nieco szerszej perspektywie.
Idziemy na spacer po najblizszej okolicy. Wędrujemy przez faliste pagórki łąk i w którą by stronę nie spojrzeć - to ścielą się mgły i wirują w porannym słońcu. Tu po raz drugi pojawia się ta myśl - po co iść na tą Czarnohorę, skoro stąd widać ją nadpodziw dobrze?? Póki co podejmujemy decyzję, że nie idziemy tam dziś. Może jutro? Napewno jeszcze jeden dzień chcemy zostać z Katią na jej magicznym wzgórzu.
Czarnohorskie grzbiety zamykające horyzont zdają się być jakieś takie zimne i nieprzyjazne.
Wracamy do chatki. Mamy też okazję obejrzeć w pełnej krasie tutejszy wychodek. Ponoć nie zawsze miał odciągi. Jego poprzednik wywrócił się w czasie jakiejś wichury i stąd to zabezpieczenie na przyszłość. Tak jak należy, w najbliższej okolicy przybytku rosną łopiany - jakby co Można też zauważyć jeden wielki błąd konstrukcyjny - kibelek stoi tyłem do widoku. Gdy otwieramy drzwi widzimy przed sobą tył chatki, a nie piekny widok na dolinę Bystreca. Skandaliczne niedopatrzenie!
W chatce najbardziej mi się podoba weranda. Drewniana, pachnąca, ciągnąca się przez całą długość domu. Z ławeczkami i skrzypiącą podłogą. Można tu posiedzieć i w czasie deszczu.
Dziś wybieramy się do sklepu do Dzembroni, ale okrężną drogą polami, pagórkami i przysiółkami. Katia mówi, że za bardzo rzucam się w oczy w tym moim kapeluszu, bo lokalne babki to raczej mają zwyczaj chodzić w kolorowych chustach. Nie mam nic przeciwko takiemu nakryciu głowy, a Katia ma spory repertuar chustek do pożyczenia. Nie wiem tylko czy w moim przypadku to coś pomoże? Czy już wyglądam jak rasowa Hucułka idąca paść krowy??
Katia też występuje w kreacji maskującej.
Wędrujemy więc sobie łąkami, co chwilę mijając pojedyncze opuszczone domostwa. W Czarnohorze to ta pogoda dziś taka nie bardzo... A stąd, ze słonecznych, ukwieconych łąk, te ciemne chmurzyska przewalające się przez postrzępione szczyty wyglądają nawet całkiem malowniczo!
Opuszczone domy często w kształcie przypominają chatkę, w której urzęduje Katia. Też mają cudne werandy i dachy z gontu - no tylko już dużo bardziej ażurowego. Ich historia zwykle jest pisana przez kalkę. Starzy wymarli, młodzi wyjechali do miast. Często domy zostały sprzedane ludziom z Kijowa czy Lwowa, którzy inwestują w ziemię. Chatki czy ich wyposażenie w ogóle nie interesują nowych właścicieli. Czekają, żeby się zawaliły. Nie pragną tu przyjeżdżać czy wykorzystywać terenu jako letni domek. Jest to wyłącznie inwestycja w ziemię. Po chatkach można więc swobodnie buszować czy brać sobie pozostawione sprzęty - nikt nas z widłami nie pogoni.
Z naszego punktu widzenia w domkach zachowała się masa skarbów! Drewniane beczki, maselnice, stare garnki czy czajniki! Oj, żebyśmy to wtedy mieli busia!
Rzeczy materiałowe typu makatki, plecionki czy fragmenty ludowych strojów już niestety przegniły i spleśniały. Jak dach dziurawy i się leje to często jedna zima wystarczy, aby wyposażenie chałupy zmieniło się w kompost...
Schodzimy w stronę Dzembroni.
Fajnym zwyczajem w tutejszych, wiejskich sklepikach jest możliwość nabycia lanego piwa w grubym kufelku z uszkiem. Oczywiście korzystamy z tej możliwości.
Początkowo siedzimy na zewnątrz...
...i przyglądamy się lokalnemu życiu.
Potem zaczyna lać, więc chowamy się w sklepie, a raczej w jego barowej części, która jest specjalnie przygotowana na takie okoliczności. Oprócz nas wbija do sklepu ekipa 4 chłopaków. Też turyści, też z Polski. Pochodzą gdzieś spod Krakowa i właśnie zeszli (a raczej spłynęli) z Czarnohory. Poza tym jeden uczestnik bardzo się pochorował na żołądek i nie ma siły wędrować dalej po górach. Możliwość przenocowania w chatce bardzo chłopakom przypada do gustu.
Póki co przeczekujemy deszcz i wspólnie biesiadujemy. Ten z brodą zwany był Pulpet, ten chory (który na mało zdjęć się załapał) to Luis. Niestety zapomniałam imiona/ksywki dwóch pozostałych. Jeśli jakimś cudem traficie na tą relację - to pozdrawiam i dzięki za miło spędzony czas!
Potem dołączyli też miejscowi i polewali nam miodowuchę.
Zdjęcie pod sklepem. Jak widać przez 5 lat zmienił i nazwę, i kolor elewacji.
Maj 2009
Lipiec 2004
Z powrotem do chatki zbieramy się, gdy akurat na chwilę przestało padać, a wieczór już za pasem. Tuptamy przez świat, który stał się mokry i oślizły.
Po drodze mijamy różne przeszkody - śliskie ogrodzenia, wezbrane potoki.
Ogólnie jest bardzo wesoło. Humoru nie ma tylko Luis i co chwilę biega za krzaczek. Wieś zostaje daleko w dole...
Przewijamy się też przez jeden z opuszczonych domów w wysoko położonym przysiółku. Znowu zaczęlo lać, więc lepiej się schronić pod dziurawym dachem niż bez dachu. Znajdujemy tu też kolejne fanty - ja homonto, a Silent hmmm... łuskę?? Sporą łuskę. Tzn. wciąż chcemy wierzyć, że to była łuska Tak, ta łuska potem jechała z nami skodusią, po wyboistych drogach i przez granicę. Wprawdzie nie bezpośrednio w naszym bagażu, ale plecak jechał w skodusi.
Okoliczny świat spowijają mgły, nisko wiszące chmury i wszechobecna parująca wilgoć.
Wieczór mija w przyjemnych okolicznościach, w wesołej dużej ferajnie, przy dźwiękach gitary. Miło skwierczy piecyk, parują mokre, ubłocone ciuchy. Na żywym ogniu powstają podpłomyki czy inne tam placuszki ochoczo zeżerane przez wygłodniałą ekipę. Wieczór płynnie przechodzi w noc, a potem w świt. Kładziemy się spać, gdy jest już jasno.
A do Rzeszowa daleko... Nie wspominając o Oławie
Jak się można domyślać nie wstajemy zbyt wcześnie. Pogoda jest wyborna, nie ma śladu po wczorajszych pluchach. Podejmujemy jednak decyzję, że nie idziemy na żadną Czarnohorę. Góry nie uciekną, a nawet jakby - to mała strata. Są też inne kupy kamieni. A zacna ekipa i magiczna atmosfera, która powstała w chatce na Kosaryszczu jest tylko tu i teraz.
Chatka wbita w zbocze i nasze suszące się łachy! Zupełnie jakbyśmy wyszli z wulkanów błotnych!
Jak spędzamy ten dzień?? Dość leniwie
Włóczymy się po okolicznych pagórach, podziwiając płaty sniegu i ciesząc się, że tutaj już ich od dawna nie ma.
Nawiązujemy kontakt ze stadami miejscowych krów.
Cieszymy się soczystymi łąkami pełnymi wiosennych kwiatów.
Ucinamy sobie drzemkę na świeżym powietrzu.
Bawimy się z kotem.
Konsumujemy resztki zapasów.
A na koniec Katia dochodzi do wniosku, że jej trzeba skopać grządkę. Rzadko tu bywa naraz tylu facetów, których można zagonić do roboty!
Potem znów się zaczyna chmurzyć, co daje ładne efekty przy zachodzie słońca.
Potem są przebieranki, bo Katia wyciągnęła z jakiś starych kufrów huculskie stroje.
Wieczór znów mija na gitarowych śpiewankach
Kolejnego dnia jedziemy do Werchowyny. Chłopaki dziś już wracają do domu, a Katia wybiera się na bazar, bo musi kupić konewkę. Jedziemy skodusią. Trzeba obrócić dwa razy, żeby zawieźć całą ferajnę, a i tak jest ciasnawo.
Acz inne auta, które nas mijają są zdecydowanie bardziej wyładowane! Co my wiemy o dużym ładunku???
Droga jest bardzo przyjemna. Pasą się krowy, konie, wędrują stada owiec.
Targ w Werchowynie odbywa się na stadionie.
Pulpet kupił sobie kapelutek.
Katia też poczyniła różne gospodarskie sprawunki. Mi się udało pozyskać kamizelkę - skórzaną, podbitą barankiem i wyszywaną na kolorowo. Niestety nie zrobiłam jej zdjęcia, a po powrocie do domu okazało się, że jest gniazdem moli. Wystawiliśmy ją więc na balkon, coby robactwo nie zalęgło się w domu i w niedługim czasie zmieniła się w kupkę puchu i nitek. Czegoś podobnego jeszcze nie widziałam! Żeby mole zeżarły coś tak dokumentnie i w tempie błyskawicznym!
Chłopaki mają jeszcze sporo czasu do powrotnego pociągu, godzina jest wczesna, więc postanawiamy iść jeszcze razem do knajpy.
Tu więc zaczyna się długa, kilkugodzinna historia imprezy, bardzo udanej dla większości, a dla niektórych niestety nieco mniej... W przybytku jak się okazuje sprzedają bardzo dobry samogon - miejsce w ogóle z tego słynie w okolicy. Przewija się więc bardzo dużo miejscowych, niektórzy tylko obkupić się "na wynos", inni miło spędzić czas w towarzystwie dziwnych przybyszy. Od razu nie wiadomo skąd lądują też na stole rybki w różnistych postaciach, mięsiwa w galarecie, ogóry w tysiącu smakach. Są gawędy z życia górskich dolin, gdzie od samego słuchania skóra cierpnie na grzbiecie. Najciekawsza opowieść była chyba o chorobie wenerycznej, którą można złapać od niedźwiedzi. Jest to przypadłość ponoć na wpół legendarna, ale wiadomo, że w każdej bajce jakiś ułamek prawdy być musi. Tu też chyba dowiaduje się o tym, że świat nie kończy się w Burkucie, ale jeszcze dalej jest Czemirne i również jest opuszczone. Jakiś młody chłopak snuje też opowieści o owianym złą sławą Białym Czeremoszu, gdzie ponoć ci znad Czarnego wolą się nie zapuszczać, bo tam nie ma dróg i "żyją dzicy ludzie". Są tańce przy skocznej muzyczce, którą barmanka nam puszcza zza lady. Jakiś starszy pan postanawia nas nauczyć typowych huculskich piosenek. Tylko czemu u licha one są o Bajkale?? Na którymś etapie imprezy przewija się też jakiś koleś, który czegoś poszukuje, a mówi w języku, którego nikt nie potrafi nie tyle zrozumieć a zidentyfikować. Ktoś go nazwał "szwedzkim włóczęgą" i tak jakoś zostało. Nie wiem czego szukał, ale wyszedł z dwoma bukłakami samogonu i torbą pieczonych ryb.
Tak więc miło mija czas miejscowym, mnie, Katii, Silentowi, szwedzkiemu włóczędze i czterem chłopakom z Małopolski. Tylko toperz siedzi na progu maksymalnie wkurzony. Bo on jest kierowcą, a czeka nas powrót skodusią do Bystreca. Kierowcy zazwyczaj jakoś nie przepadają za imprezami w uroczych spelunach płynących samogonem. Od tamtego czasu minelo 15 lat. A toperz nadal zgrzyta zębami na każde wspomnienie knajpy przy stadionie w Werchowynie...
A skodusię ktoś docenił Najbardziej podejrzewamy Katię
Nocny powrót ze zdobyczami z bazaru.
Wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc nasz pobyt na Kosaryszczu również... Z dwa razy większymi plecakami niż parę dni temu schodzimy w doliny.
cdn
Re: Kosaryszcze (2009) czyli jak nie dotarliśmy na Czarnohorę
Ta "łuska" to granat moździerzowy, tak na oko kalibru 120 mm ... Wygląda na pozbawiony zapalnika ...
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Re: Kosaryszcze (2009) czyli jak nie dotarliśmy na Czarnohorę
Można powiedzieć, że przywieźli mocno "wybuchowy" prezencik z wojaży...
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Re: Kosaryszcze (2009) czyli jak nie dotarliśmy na Czarnohorę
Suniemy górskimi drogami, mijając wioski, miasteczka i przełęcze. Tu gdzieś w rejonach Skola.
Tu z widokiem na Borżawę.
Na łąki pod Pikujem docieramy jak już słońce chyli się ku zachodowi. Widoczek na Ostrą Horę.
Tego wieczoru się dowiadujemy (smsem od znajomej), że żadnego zlotu pod Pikujem nie będzie. Planowania było przez miesiąc, nawijania na forum przez 10 stron, 30 chętnych, a potem się wszystkim odechciało. Bo jedni po mięsiącu pierdzenia w stołek popatrzyli na mapę i stwierdzili, że jednak im za daleko i można ten czas spędzić w knajpie w Sanoku. Inni, że skoro Ziutek i Filutek nie jadą to oni sami się boją itp, itd. A potem efekt domina. Ludzkie zachowania bywają jednak bardzo irytujace...
Trudno! Biwakujemy więc sobie sami - na najbardziej kameralnym zlocie, no bo forumowiczów to było tylko sztuk jeden
Rano dowiadujemy się ciut więcej o chorobie Luisa - jednego z tych chłopaków, którzy zeszli z Czarnohory i spotkaliśmy ich w sklepie w Dzembroni. Luis chorował na żołądek i zastanawialiśmy się czy się czegoś nażarł, popił wody z gnojówką czy to może jakiś wirus? Teraz już wiemy, że to coś zdecydowanie było zaraźliwe. Od rana mam te same objawy co on - nie moge wyjść z krzaków, a odczucia są takie jakby wszystko w środku zwijało mi się w korkociąg, a do tego jeszcze solidne zawroty głowy. Jedziemy więc w stronę domu z licznymi postojami. Aha! Silent dostał tej samej choroby dwa dni poźniej - jak już dotarł do domu. Jakiś syf totalny...
Tymczasem schodzimy do Szerbowca, bo tam została skodusia.
Wioska wita nas drewnianymi domostwami o dosyć podobnych do siebie kształtach, krytymi gontem i eternitem.
Zdarza się też czasem jakaś strzecha, ale wyraźnie widać, że to świat już odchodzący w niepamięć.
Studnie różnych mechanizmów.
Pojazdy mijamy tu takie znacznie dzielniejsze od skodusi.
Jedziemy dalej przez wioskę Paszkowyci.
Najlepsze widoki mamy z przełęczy między wsią Roztoka i Husnyj. Większa część trasy jest oczywiście nieasfaltowa, więc jedziemy w malowniczym obłoku pyłu!
W Husnym idziemy zobaczyć cerkiew. W sumie już tu byliśmy - 2 lata wcześniej, ale mało udało się zwiedzić. W ogóle wtedy pobłądziliśmy, myśleliśmy, że jesteśmy gdzie indziej, nic się nie zgadzało, a na dodatek coś nas w tej wiosce straszyło Chcieliśmy się więc zwinąć w górę jak najszyciej. Dziś jest normalnie.
Kącik przeciwpożarowy.
Inne lokalne atrakcje architektoniczne.
Jadąc dalej w stronę Suchego spotykamy wesołego konika. Wybitnie interesuje go skodusia, wsadza łeb do środka i ocenia walory smakowe drzwi, pasów a nawet koszulki toperza.
W Suchym namierzamy dwie cerkwie. Pierwsza chyba zupełnie nowa.
Uroki wioskowych zaułków. Jedno jest pewne - na tej trasie spotykamy o wiele więcej koni niż ludzi. Gdyby nie obecność sporej ilosci zwierząt gospodarskich można by pomyśleć, że mijane wioski są opuszczone. Panuje tu niesamowita cisza, głównie słychać śpiew ptaków i brzęczenie pszczół.
W Użoku mijamy jedną z śliczniejszych cerkiewek.
Też przyjemna drewniana cerkiew zauważona przypadkiem po drodze, ale już totalnie nie pamiętam gdzie...
W Wołosiance dla odmiany korzystamy z uroków przydrożnego źródełka.
No to chyba byłoby na tyle. Na powrocie śpimy jeszcze w PTSMie w Lesku. Z wieczora...
i z rana...
KONIEC
Tu z widokiem na Borżawę.
Na łąki pod Pikujem docieramy jak już słońce chyli się ku zachodowi. Widoczek na Ostrą Horę.
Tego wieczoru się dowiadujemy (smsem od znajomej), że żadnego zlotu pod Pikujem nie będzie. Planowania było przez miesiąc, nawijania na forum przez 10 stron, 30 chętnych, a potem się wszystkim odechciało. Bo jedni po mięsiącu pierdzenia w stołek popatrzyli na mapę i stwierdzili, że jednak im za daleko i można ten czas spędzić w knajpie w Sanoku. Inni, że skoro Ziutek i Filutek nie jadą to oni sami się boją itp, itd. A potem efekt domina. Ludzkie zachowania bywają jednak bardzo irytujace...
Trudno! Biwakujemy więc sobie sami - na najbardziej kameralnym zlocie, no bo forumowiczów to było tylko sztuk jeden
Rano dowiadujemy się ciut więcej o chorobie Luisa - jednego z tych chłopaków, którzy zeszli z Czarnohory i spotkaliśmy ich w sklepie w Dzembroni. Luis chorował na żołądek i zastanawialiśmy się czy się czegoś nażarł, popił wody z gnojówką czy to może jakiś wirus? Teraz już wiemy, że to coś zdecydowanie było zaraźliwe. Od rana mam te same objawy co on - nie moge wyjść z krzaków, a odczucia są takie jakby wszystko w środku zwijało mi się w korkociąg, a do tego jeszcze solidne zawroty głowy. Jedziemy więc w stronę domu z licznymi postojami. Aha! Silent dostał tej samej choroby dwa dni poźniej - jak już dotarł do domu. Jakiś syf totalny...
Tymczasem schodzimy do Szerbowca, bo tam została skodusia.
Wioska wita nas drewnianymi domostwami o dosyć podobnych do siebie kształtach, krytymi gontem i eternitem.
Zdarza się też czasem jakaś strzecha, ale wyraźnie widać, że to świat już odchodzący w niepamięć.
Studnie różnych mechanizmów.
Pojazdy mijamy tu takie znacznie dzielniejsze od skodusi.
Jedziemy dalej przez wioskę Paszkowyci.
Najlepsze widoki mamy z przełęczy między wsią Roztoka i Husnyj. Większa część trasy jest oczywiście nieasfaltowa, więc jedziemy w malowniczym obłoku pyłu!
W Husnym idziemy zobaczyć cerkiew. W sumie już tu byliśmy - 2 lata wcześniej, ale mało udało się zwiedzić. W ogóle wtedy pobłądziliśmy, myśleliśmy, że jesteśmy gdzie indziej, nic się nie zgadzało, a na dodatek coś nas w tej wiosce straszyło Chcieliśmy się więc zwinąć w górę jak najszyciej. Dziś jest normalnie.
Kącik przeciwpożarowy.
Inne lokalne atrakcje architektoniczne.
Jadąc dalej w stronę Suchego spotykamy wesołego konika. Wybitnie interesuje go skodusia, wsadza łeb do środka i ocenia walory smakowe drzwi, pasów a nawet koszulki toperza.
W Suchym namierzamy dwie cerkwie. Pierwsza chyba zupełnie nowa.
Uroki wioskowych zaułków. Jedno jest pewne - na tej trasie spotykamy o wiele więcej koni niż ludzi. Gdyby nie obecność sporej ilosci zwierząt gospodarskich można by pomyśleć, że mijane wioski są opuszczone. Panuje tu niesamowita cisza, głównie słychać śpiew ptaków i brzęczenie pszczół.
W Użoku mijamy jedną z śliczniejszych cerkiewek.
Też przyjemna drewniana cerkiew zauważona przypadkiem po drodze, ale już totalnie nie pamiętam gdzie...
W Wołosiance dla odmiany korzystamy z uroków przydrożnego źródełka.
No to chyba byłoby na tyle. Na powrocie śpimy jeszcze w PTSMie w Lesku. Z wieczora...
i z rana...
KONIEC