W pogoni za cykadami (2022)
Moderator: Moderatorzy
W pogoni za cykadami (2022)
Po dwóch latach kiszenia się w Polsce wreszcie staje przed nami możliwość wyjazdu za granicę na normalnych zasadach. Ruszamy więc do kraju plażowych ognisk, niezadeptanych gór i postindustrialnych jaskiń. Śladem miejsc, które powinny zadowolić każdego miłośnika wyboistych dróg, zarośniętych ruin i wyludnionych wsi. Do snu grają nam cykady, morze wreszcie jest ciepłe, a dolewa nam tylko co drugi dzień. A i busio rozpada się grzecznie, dopiero w drzwiach warsztatu wiejskiego mechanika - czyli jak za starych dobrych lat!
Ale trzeba tam jeszcze jakoś dojechać. Droga przed nami daleka i sama w sobie pełna atrakcji.
No więc po kolei
Przejazd przez Polskę jest jak zwykle niełatwy, jako że chcemy ominąć autostrady, eski i co większe miasta. Mając upatrzone boczne drogi też można się zdziwić np. droga z Kęt do Żywca nr 948 okazuje się być zamknięta. Udaje się przebić na nielegalu do Porąbki, przez błota i wystające metr nad ziemię studzienki kanalizacyjne. Trochę otuchy dodaje nam fakt, że sporo miejscowych robi to samo. W końcu przez zamglone i siąpiące deszczem górskie wioski docieramy na granicę w Korbielowie. Po drodze mijaliśmy zbiory chrustu - jak widać lokalna ludność korzysta z dobrych rad polityków.
Na Słowacji od razu jedzie się łatwiej. Przede wszystkim jest bardziej pusto - jakby 3/4 aut zniknęło. Śmiejemy się, że tu jest mniej aut na czynnej drodze niż w Polsce na tej zamkniętej I fajne drutowiska nieraz się trafiają!
Jedziemy przez Namestovo, Lokce, Oravski Podzamok. W tym ostatnim jest fajny zamek, przynajmniej z daleka tak wygląda - siedzi na wysokiej skale i z tej odległości nie widać, że pewnie jest upiornie turystyczny.
Często spotykamy też takie "chochoły", przypominające skrzyżowanie świątecznej choinki, umajonej kapliczki i wiechy na budowie. Gdzieś mi się obiło o uszy, że u naszych południowych sąsiadów mają w zwyczaju wieszać takowe z okazji 1 maja, ale nie mam pewności.
Potem odbijamy na boczne drogi - Pribis, Pucov. Między wsiami Pokryvac a Osadka otwierają się przed nami cudne widoki na parujące góry, przewalające się chmury, wirujące mgły i wreszcie solidnie przebijające się promienie słońca.
Z przełęczy do Osadki schodzi przefajny, pokruszony asfalt, przywodzący na myśl wspomnienia z dawnych Bieszczad...
Naszym dzisiejszym celem są Kalameny. Niedawno się dowiedziałam, że tu mają ciepłe źródła - czyli coś, co buby uwielbiają! Źródła ostatecznie okazują się być ledwo letnie, co w chłodny wieczór jest trochę rozczarowaniem (jako, że cały czas miałam w oczach temperatury z Istisu czy Zuara - https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... ie-do.html ) No ale lepsze to niż lodowaty górski potok. No i woda ma fajny aromat.
Nad jeziorkiem można biwakować, ale nie zostajemy tu - mamy pecha, że akurat jest sobota. Ludzi jest sporo, głównie Polacy z łupiącą muzyką z "termosów" trzymanych pod pachą nieraz nawet w wodzie.
Przy źródłach jest tez miniwyciąg i budka babci pobierającej opłaty.
Jedziemy w rejony wsi Jałovec koło Liptovskiego Mikulaszu, gdzie rozkładamy się w cichym i ustronnym miejscu pod ogromnymi świerkami. Między drzewami majaczą widoki na Tatry, ale my głównie skupiamy się na dmuchaniu w gasnące ognisko.
Ranek okazuje się pieknie słoneczny, więc możemy się nacieszyć otaczającym nas krajobrazem.
Krajobraz staje na wysokości zadania fundując też podkład dźwiękowy - gdzieś niedaleko pasą się owieczki i dzwonią na potęgę. Chyba każda owca cały czas podskakuje - tak to brzmi!
Z samej drogi co chwilę rozpościera się ciekawy krajobraz, więc toperz jest już trochę zły, że co chwilę domagam się stawania na środku szosy i biegam w kółko z aparatem. Nawet coś mówił, że pomysł z klapkami na oczy dla koni był naprawdę niegłupi!
Mijamy miasteczko Partizanska Lupca, które zwraca uwagę przestronnością i panującą tam pustką. Jest ogromny plac, pomnik gwiaździsty, biały kościół przypominający obronną warownię - i praktycznie jakby wymiotło ludzi.
Jedziemy krętą doliną w stronę wsi Liptovska Lużna. Droga okazuje się bardziej boczna niż się spodziewaliśmy - jak jakaś bieszczadzka stokówka. Tempo przemieszczania drastycznie maleje - nawet jak na nasze dość mało rygorystyczne w tej kwestii założenia
Gdzieś na tym etapie podróży pojawia się pierwszy nieśmiały problem z busiowym kółkiem. Na jednym z długich zjazdów zaczyna śmierdzieć. Zatrzymujemy się. Kółko jest gorące, felga dosłownie parzy. No nie powinno tak być. A przed nami jeszcze wiele górskich dróg... Stoimy więc jakiś czas, żeby kółko ochłodło, a ciepły dzień temu niezbyt sprzyja. Lokalne Cyganięta mają za to nowy cel w życiu - pomacać kółko turysty. Widoki mamy ładne.
W okolicach Vyhnego zatrzymujemy się w wiacie przy sztolni.
Wygląda na to, że mają (lub mieli) tutaj sporo takowych kopalni. Ta przy wiacie miała akurat za patrona św. Antoniego, którego wyobrażenie oddano za pomocą kolorowej płaskorzeźby. Napisali też, że jakąś rekonstrukcję robiono tu w 2010 roku. Ciekawe czy polegała ona na wmontowaniu kraty, której wcześniej nie było?
To samo miejsce w czasach nieco dawniejszych. Zdjęcia pochodzą z tablicy stojącej przy wiacie.
Jest też mapka okolicznych wyrobisk.
Pewnie są gdzieś po lasach jakieś dzikie wejścia do nich. Pewnie część nadaje się do połażenia bez specjalnego sprzętu czy umiejętności. Ale jednego to wymaga napewno - czasu. Wszędzie jest mnóstwo ciekawych miejsc, które by się chciało zobaczyć, a o większość człowiek się tylko otrze, tylko powącha z daleka - bo musi coś wybrać. Wybór jednego powoduje automatyczne odpuszczenia drugiego. Nie ma innej opcji... Klimat górniczy tych ziem liznęliśmy więc w sposób niezmiernie powierzchowny. Obiecujemy sobie, że kiedyś tu wrócimy.
Acz do dziury położonej nieopodal nie omieszkalismy zaglądnąć. Niestety płytka...
W Banskiej Stiavnicy też widzimy sporo szybów dawnych kopalń. Przy jednej budynki zasiedlili Cyganie, więc roi się jak w ulu.
Granice z Węgrami przekraczamy w Komarnie - mostem przez Dunaj.
Jakoś tak się składa, że każde moje spotkanie z tą rzeką jest bardzo pozytywne. I tym razem nie jest inaczej. Z mostu roztaczają się widoki na stare barki, przeładunki, wagony, dźwigi - portowy klimat jak się patrzy!
Pierwszy raz widzę takie krzywe cysterny!
Są też barki pływające i te zacumowane od dawna na środku nurtu, które stopniowo obrastają mułem, zielenią i ptakami, zmieniając się powoli w wyspy. Szkoda, że nasza Odra tak nie wygląda - byłoby pomysłów na wiele weekendowych wypadów!
Nas tymczasem poganiają terminy - jak zaczniemy roztkliwiać się nad każdą barką to w 3 tygodnie nie dojedziemy na miejsca przeznaczenia. Ba! A tu jeszcze w tym przedziale czasowym trzeba i wrócić! Ze smutkiem więc macham z oddali dunajskim klimatom - może kiedyś? A tymczasem przed nami Węgry i również coś związanego z konstrukcjami na wodzie!
cdn
Ale trzeba tam jeszcze jakoś dojechać. Droga przed nami daleka i sama w sobie pełna atrakcji.
No więc po kolei
Przejazd przez Polskę jest jak zwykle niełatwy, jako że chcemy ominąć autostrady, eski i co większe miasta. Mając upatrzone boczne drogi też można się zdziwić np. droga z Kęt do Żywca nr 948 okazuje się być zamknięta. Udaje się przebić na nielegalu do Porąbki, przez błota i wystające metr nad ziemię studzienki kanalizacyjne. Trochę otuchy dodaje nam fakt, że sporo miejscowych robi to samo. W końcu przez zamglone i siąpiące deszczem górskie wioski docieramy na granicę w Korbielowie. Po drodze mijaliśmy zbiory chrustu - jak widać lokalna ludność korzysta z dobrych rad polityków.
Na Słowacji od razu jedzie się łatwiej. Przede wszystkim jest bardziej pusto - jakby 3/4 aut zniknęło. Śmiejemy się, że tu jest mniej aut na czynnej drodze niż w Polsce na tej zamkniętej I fajne drutowiska nieraz się trafiają!
Jedziemy przez Namestovo, Lokce, Oravski Podzamok. W tym ostatnim jest fajny zamek, przynajmniej z daleka tak wygląda - siedzi na wysokiej skale i z tej odległości nie widać, że pewnie jest upiornie turystyczny.
Często spotykamy też takie "chochoły", przypominające skrzyżowanie świątecznej choinki, umajonej kapliczki i wiechy na budowie. Gdzieś mi się obiło o uszy, że u naszych południowych sąsiadów mają w zwyczaju wieszać takowe z okazji 1 maja, ale nie mam pewności.
Potem odbijamy na boczne drogi - Pribis, Pucov. Między wsiami Pokryvac a Osadka otwierają się przed nami cudne widoki na parujące góry, przewalające się chmury, wirujące mgły i wreszcie solidnie przebijające się promienie słońca.
Z przełęczy do Osadki schodzi przefajny, pokruszony asfalt, przywodzący na myśl wspomnienia z dawnych Bieszczad...
Naszym dzisiejszym celem są Kalameny. Niedawno się dowiedziałam, że tu mają ciepłe źródła - czyli coś, co buby uwielbiają! Źródła ostatecznie okazują się być ledwo letnie, co w chłodny wieczór jest trochę rozczarowaniem (jako, że cały czas miałam w oczach temperatury z Istisu czy Zuara - https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... ie-do.html ) No ale lepsze to niż lodowaty górski potok. No i woda ma fajny aromat.
Nad jeziorkiem można biwakować, ale nie zostajemy tu - mamy pecha, że akurat jest sobota. Ludzi jest sporo, głównie Polacy z łupiącą muzyką z "termosów" trzymanych pod pachą nieraz nawet w wodzie.
Przy źródłach jest tez miniwyciąg i budka babci pobierającej opłaty.
Jedziemy w rejony wsi Jałovec koło Liptovskiego Mikulaszu, gdzie rozkładamy się w cichym i ustronnym miejscu pod ogromnymi świerkami. Między drzewami majaczą widoki na Tatry, ale my głównie skupiamy się na dmuchaniu w gasnące ognisko.
Ranek okazuje się pieknie słoneczny, więc możemy się nacieszyć otaczającym nas krajobrazem.
Krajobraz staje na wysokości zadania fundując też podkład dźwiękowy - gdzieś niedaleko pasą się owieczki i dzwonią na potęgę. Chyba każda owca cały czas podskakuje - tak to brzmi!
Z samej drogi co chwilę rozpościera się ciekawy krajobraz, więc toperz jest już trochę zły, że co chwilę domagam się stawania na środku szosy i biegam w kółko z aparatem. Nawet coś mówił, że pomysł z klapkami na oczy dla koni był naprawdę niegłupi!
Mijamy miasteczko Partizanska Lupca, które zwraca uwagę przestronnością i panującą tam pustką. Jest ogromny plac, pomnik gwiaździsty, biały kościół przypominający obronną warownię - i praktycznie jakby wymiotło ludzi.
Jedziemy krętą doliną w stronę wsi Liptovska Lużna. Droga okazuje się bardziej boczna niż się spodziewaliśmy - jak jakaś bieszczadzka stokówka. Tempo przemieszczania drastycznie maleje - nawet jak na nasze dość mało rygorystyczne w tej kwestii założenia
Gdzieś na tym etapie podróży pojawia się pierwszy nieśmiały problem z busiowym kółkiem. Na jednym z długich zjazdów zaczyna śmierdzieć. Zatrzymujemy się. Kółko jest gorące, felga dosłownie parzy. No nie powinno tak być. A przed nami jeszcze wiele górskich dróg... Stoimy więc jakiś czas, żeby kółko ochłodło, a ciepły dzień temu niezbyt sprzyja. Lokalne Cyganięta mają za to nowy cel w życiu - pomacać kółko turysty. Widoki mamy ładne.
W okolicach Vyhnego zatrzymujemy się w wiacie przy sztolni.
Wygląda na to, że mają (lub mieli) tutaj sporo takowych kopalni. Ta przy wiacie miała akurat za patrona św. Antoniego, którego wyobrażenie oddano za pomocą kolorowej płaskorzeźby. Napisali też, że jakąś rekonstrukcję robiono tu w 2010 roku. Ciekawe czy polegała ona na wmontowaniu kraty, której wcześniej nie było?
To samo miejsce w czasach nieco dawniejszych. Zdjęcia pochodzą z tablicy stojącej przy wiacie.
Jest też mapka okolicznych wyrobisk.
Pewnie są gdzieś po lasach jakieś dzikie wejścia do nich. Pewnie część nadaje się do połażenia bez specjalnego sprzętu czy umiejętności. Ale jednego to wymaga napewno - czasu. Wszędzie jest mnóstwo ciekawych miejsc, które by się chciało zobaczyć, a o większość człowiek się tylko otrze, tylko powącha z daleka - bo musi coś wybrać. Wybór jednego powoduje automatyczne odpuszczenia drugiego. Nie ma innej opcji... Klimat górniczy tych ziem liznęliśmy więc w sposób niezmiernie powierzchowny. Obiecujemy sobie, że kiedyś tu wrócimy.
Acz do dziury położonej nieopodal nie omieszkalismy zaglądnąć. Niestety płytka...
W Banskiej Stiavnicy też widzimy sporo szybów dawnych kopalń. Przy jednej budynki zasiedlili Cyganie, więc roi się jak w ulu.
Granice z Węgrami przekraczamy w Komarnie - mostem przez Dunaj.
Jakoś tak się składa, że każde moje spotkanie z tą rzeką jest bardzo pozytywne. I tym razem nie jest inaczej. Z mostu roztaczają się widoki na stare barki, przeładunki, wagony, dźwigi - portowy klimat jak się patrzy!
Pierwszy raz widzę takie krzywe cysterny!
Są też barki pływające i te zacumowane od dawna na środku nurtu, które stopniowo obrastają mułem, zielenią i ptakami, zmieniając się powoli w wyspy. Szkoda, że nasza Odra tak nie wygląda - byłoby pomysłów na wiele weekendowych wypadów!
Nas tymczasem poganiają terminy - jak zaczniemy roztkliwiać się nad każdą barką to w 3 tygodnie nie dojedziemy na miejsca przeznaczenia. Ba! A tu jeszcze w tym przedziale czasowym trzeba i wrócić! Ze smutkiem więc macham z oddali dunajskim klimatom - może kiedyś? A tymczasem przed nami Węgry i również coś związanego z konstrukcjami na wodzie!
cdn
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Naszym głównym, tegorocznym celem na trasie przez Węgry jest osiedle położone na jeziorze Bokod, niedaleko miasteczka Oroszlany. Sztuczne wyspy, półwyspy, skrzypiące drewniane pomosty i dziesiątki malutkich domków letniskowych sprawiających wrażenie, że unoszą się na wodzie.
Początki tego miejsca sięgają roku 1960. Wcześniej była tu tylko łąka i przepływająca przez nią rzeka Altal-er. Wtedy właśnie zbudowano tamę, w celu spiętrzenia wody i utworzenia jeziora, którego celem było chłodzenie turbin powstającej obok elektrowni. Dzięki owej przemysłowej działalności woda okazała się nigdy nie zamarzać i mieć temperaturę dogodną do mnożenia się ryb. Nic więc dziwnego, że miejsce okazało się rajem dla wędkarzy i dla ich potrzeb powstało nawodne osiedle. Zagęszczenie domków letniskowych przypomina klimaty ogródków działkowych - nie ma tu mowy o wielkiej przestrzeni czy specjalnej prywatności, ale jest za to pełna dowolność w kształcie czy urządzeniu domków.
Rozmieszczenie domków jest dosyć bezładne - część ma wspólne pomosty, część osobne. Niektóre mostki są długie, inne krótkie. Część zabudowań w ogóle jest na wyspach i można tam dotrzeć wyłącznie łodziami. Wszystkich pomostów jest ponoć około 400. Widać też wpływ czasu i właścicieli - niektóre domki nie zmieniły się zapewne od 50 lat, inne są świeżo odnowione i przekształcane prawie w wille. Horyzont zamyka oczywiście ogromna bryła elektrowni, z wniesionymi ku niebu kominami. Kominy nie dymią - od 2015 roku elektrownia już nie działa. Nie wiem dlaczego, czy się zepsuła czy Węgrom prąd jest już niepotrzebny? Jedno jest pewne, że ryby zapewne nie są tym faktem zachwycone, bo zimą muszą marznąć.
Trafiamy tu w niedzielne popołudnie. Miejsce jest rojne i gwarne. Chyba pół Węgier postanowiło tu dzisiaj zjechać. Ludzie grillują, piorą, biesiadują, bujają w hamakach - no i oczywiście wędkują. Inni postanawiają w tym czasie coś wyremontować, aby wypoczynek pozostałych nie był przypadkiem zbyt błogi.
Jeszcze inni (tak jak i ja) włóczą się po nabrzeżu i zapuszczają żurawia na kładki i jezioro. Spacerują zakochane parki, strzelając sobie kolejne słitfocie z buziaczkiem. Przechadzają się rodziny z dziećmi, które za wszelką cenę poszukują materiału na piaskową babkę. Nie brakuje też kolesi z kratami piwa, szukających miejsca, gdzie by tu przysiąść na drewnie i majtając nóżkami nad wodą obalać kolejne puszki.
Interesy tych dwóch grupy (tych z domków i tych z brzegów) są wyraźnie ze sobą w konflikcie. Ci z brzegów chcieliby tu spędzić miło czas, a ci z domków też pragną spokoju, więc starają się uniemożliwić innym wchodzenie na pomosty. Można zrozumieć racje jednych i drugich. Ot tak to jest jak jest za ciasno... Tak jak z chomikami - w za małej klatce też zaczynają się gryźć... Na wielu kładkach już daleko od domków stoją tabliczki, że zamknięte, prywatne i dużo innych, pewnie mało przyjemnych wyznań, których szczęśliwie nie rozumiem. Inni idą dalej niż tabliczkowanie i na pomostach pojawiają się trudne do sforsowania płoty i bramy najeżone kolcami.
Jest jeszcze jedna opcja zabezpieczenia przed nieproszonymi gośćmi - zwodzone mosty!
Gdzie nieraz zwraca uwagę ciekawy obciążnik.
Są pomosty proste jak strzała...
oraz takowe bardziej pogięte...
Otoczone barierkami...
czy z poręczą utworzoną przez grube gałęzie drzew.
Z podjazdem...
albo bocznym balkonikiem - coby pewnie móc przysiąść wygrzewając się do słonka i jednocześnie nie tamować przejścia na głównej trasie ruchu.
Czasem balkonik już mocno zbutwiał i niedługo przerodzi się w karmę dla ryb.
Mosteczki bywają nieraz zarosłe trzcinami, jakby nikt tu dawno nie bywał...
Faliste paliki niektórych kładek, nadgryzione już zębem czasu i pokryte patyną lat, przypominają mi długie kładeczki przez liman w pododeskiej Rasejce ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... sejka.html ) i Katrance ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... ranka.html )
Czasem płycizny zaczynają porastać różne grążele.
Niektóre domeczki nie mają połączenia z brzegiem - ot sztuczne wyspy sterczą z jeziora! Na wyspach domki występują pojedynczo lub stadnie po kilka sztuk.
Dotrzeć więc tam można tylko łodzią (albo wpław, acz to jest chyba rzadziej praktykowane
Wszelakie pływadła są więc popularnym fragmentem miejscowego krajobrazu.
Łódka w garażu!
Niektóre wodne pojazdy sprawiają wrażenie mniej lub bardziej zapomnianych i porzuconych.
Rekwizyty związane z rybołóstwem też napotykamy na każdym kroku - wędki, siatki, podbieraki.
Są też place zabaw!
Acz nie tylko nadwodnymi atrakcjami człowiek żyje - jak widać bez telewizora ani rusz!
Zagadują mnie jacyś wędkarze. Ja dzielnie nauczyłam się po węgiersku dwóch zwrotów, co umożliwia mi dosyć okrojoną formę komunikacji. Oni: "ymbfrurbdbh hhytvyshazy". Ja: "dzień dobry". Oni: "ambrfguzyy ablablamffff", ja: "nie rozumiem" Nie wiem czy oni mnie zrozumieli, ja ich niestety nie. Nie wiem więc, czy mozna to uznać za rozmowę? Jakiś kontakt był Acz nie udało się zbyt dużo dowiedzieć i wymienić ważnych informacji. A może kolesie wiedzieli czy np. jakiś domek jest na wynajem? "Rozmowa" kończy się więc zanim się zaczęła - na wymiania uśmiechów i machaniu sobie łapką.
Jak się potem okazuje, są tutaj i ogłoszenia o wynajmie domków, ale akurat te obiekty w nich pokazane zupełnie mi się nie podobają. Ot zwykła odpicowana dacza, zupełnie pozbawiona tego kolorytu, o który tu chodzi. Acz nocleg w takowym może być dobra opcją posiadając np. ponton czy inną łódkę. Normalnie człowiek z ulicy nie bardzo może korzystać z jeziora (były tabliczki, że tylko za zgodą stowarzyszenia), więc zapewne szybko by go zwinęli. A nocując w wynajętym obiekcie - nabywasz takowe prawo i mogłoby byc ciekawie powłóczyć się między domkami od strony wody i pozapuszczać żurawia w te miejsca zupełnie odcięte od lądu.
Może ktoś z czytających się skusi, więc zamieszczam plakacik nadrzewny. Skądinąd dopiero w domu mogłam rozkminić ofertę, że chodzi o wynajem, a nie np. sprzedaż domku czy montaż nowych pokryć dachowych.
Kolejnego dnia zwiedzamy drugą stronę zbiornika. Stąd dla odmiany nie widać kominów elektrowni, ale za to jest wielka rura. Jezioro przecina taśmociąg, który dostarczał węgiel brunatny do elektrowni z kopalni Markushegy.
Rura jest naprawdę solidna i ma okienka. Położone w jej cieniu domki zyskują dodatkowo osobliwy klimat!
Fragment rury przebiega również nad lądem i tutaj można się jej dokładniej przyjrzeć. Hmmm... Elektrownia już nie działa kilka lat, więc i podajnik węgla jest nieczynny? Ciekawe czy byłaby opcja dostać się do tej rury i nią przejść nad jeziorem! To by dopiero była atrakcja!
A tu jest mój faworyt! Gdyby mi ktoś powiedział: "buba, jeden domek możesz sobie wybrać i będzie twój" - to po dokładnych oględzinach brzegów nie miałabym wątpliwości i chwili wahania!
Szeroki, tarasowaty pomost, a na nim pordzewiały wagon. Czy to może paka z ciężarówki? Widok na wielką rurę i pozostałości pomostu obok. Ideał domku letniskowego! Ale chyba nie był na sprzedaż... Poza tym za daleko by było na weekendowe imprezy
Ech! Ale gdyby tak można go wynająć na dzień czy dwa! Tu niestety ogłoszeń brak...
Oprócz rury jezioro przecina także betonowy murek, na którego możliwe zastosowanie i przyczynę wybudowania w ogóle nie mam pomysłu.
Ze względu na małą ilość miejsca w domkach (i ich położenie) spora część infrastruktury związanej z ich funkcjonowaniem przenosi się na brzegi. Są to np. kibelki. Wychodzi na to, że każda chałupka ma swój własny wychodek, najczęściej zamykany na kluczyk.
Na stałym lądzie znajdują się również ławeczki, wiaty, miejsca ogniskowe czy grille.
Acz często na wszelki wypadek opatrzone napisami, aby trzymać się od nich z daleka.
Są tu również ogródki kwiatowe i inne ozdoby.
Jest to rejon, gdzie dobrze się hodują koty.
Niektóre domki są podpisane - rozumiem, że to coś w stylu wizytówki właściciela. Acz nie jest to bardzo częsty zwyczaj.
Niektóre pomosty zatonęły. Nie wiem czy na takowym też stał kiedyś domek czy był przeznaczony dla innego zastosowania.
Całe to miejsce, to zabudowane domkami na palach jezioro, bardzo mi przypomina jeden liman i okolice położonego w Naddniestrzu miasta Dniestrowsk.
Również tam była ogromna elektrownia, więc może geneza powstania nawodnego osiedla była taka sama jak w wersji węgierskiej? Szlag wie... W Dniestrowsku zapewne dogadywanie z miejscowymi szło by mi o niebo lepiej, ale oglądaliśmy ową osadę przez liman, co zdecydowanie utrudniało kontakty nie mniej niż nieznany język
Jakby ktoś był ciekawy naszego nadgranicznego biwaku z widokiem na Dniestrowsk - to tutaj jest relacja: https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... em-na.html
A jeśli ktoś zna jeszcze inne miejsca w tym klimacie (a wydaje mi się, że jeśli powstały dwa - to musi być ich więcej) - to będę bardzo wdzieczna za jakąkolwiek podpowiedź czy sugestię.
cdn
Początki tego miejsca sięgają roku 1960. Wcześniej była tu tylko łąka i przepływająca przez nią rzeka Altal-er. Wtedy właśnie zbudowano tamę, w celu spiętrzenia wody i utworzenia jeziora, którego celem było chłodzenie turbin powstającej obok elektrowni. Dzięki owej przemysłowej działalności woda okazała się nigdy nie zamarzać i mieć temperaturę dogodną do mnożenia się ryb. Nic więc dziwnego, że miejsce okazało się rajem dla wędkarzy i dla ich potrzeb powstało nawodne osiedle. Zagęszczenie domków letniskowych przypomina klimaty ogródków działkowych - nie ma tu mowy o wielkiej przestrzeni czy specjalnej prywatności, ale jest za to pełna dowolność w kształcie czy urządzeniu domków.
Rozmieszczenie domków jest dosyć bezładne - część ma wspólne pomosty, część osobne. Niektóre mostki są długie, inne krótkie. Część zabudowań w ogóle jest na wyspach i można tam dotrzeć wyłącznie łodziami. Wszystkich pomostów jest ponoć około 400. Widać też wpływ czasu i właścicieli - niektóre domki nie zmieniły się zapewne od 50 lat, inne są świeżo odnowione i przekształcane prawie w wille. Horyzont zamyka oczywiście ogromna bryła elektrowni, z wniesionymi ku niebu kominami. Kominy nie dymią - od 2015 roku elektrownia już nie działa. Nie wiem dlaczego, czy się zepsuła czy Węgrom prąd jest już niepotrzebny? Jedno jest pewne, że ryby zapewne nie są tym faktem zachwycone, bo zimą muszą marznąć.
Trafiamy tu w niedzielne popołudnie. Miejsce jest rojne i gwarne. Chyba pół Węgier postanowiło tu dzisiaj zjechać. Ludzie grillują, piorą, biesiadują, bujają w hamakach - no i oczywiście wędkują. Inni postanawiają w tym czasie coś wyremontować, aby wypoczynek pozostałych nie był przypadkiem zbyt błogi.
Jeszcze inni (tak jak i ja) włóczą się po nabrzeżu i zapuszczają żurawia na kładki i jezioro. Spacerują zakochane parki, strzelając sobie kolejne słitfocie z buziaczkiem. Przechadzają się rodziny z dziećmi, które za wszelką cenę poszukują materiału na piaskową babkę. Nie brakuje też kolesi z kratami piwa, szukających miejsca, gdzie by tu przysiąść na drewnie i majtając nóżkami nad wodą obalać kolejne puszki.
Interesy tych dwóch grupy (tych z domków i tych z brzegów) są wyraźnie ze sobą w konflikcie. Ci z brzegów chcieliby tu spędzić miło czas, a ci z domków też pragną spokoju, więc starają się uniemożliwić innym wchodzenie na pomosty. Można zrozumieć racje jednych i drugich. Ot tak to jest jak jest za ciasno... Tak jak z chomikami - w za małej klatce też zaczynają się gryźć... Na wielu kładkach już daleko od domków stoją tabliczki, że zamknięte, prywatne i dużo innych, pewnie mało przyjemnych wyznań, których szczęśliwie nie rozumiem. Inni idą dalej niż tabliczkowanie i na pomostach pojawiają się trudne do sforsowania płoty i bramy najeżone kolcami.
Jest jeszcze jedna opcja zabezpieczenia przed nieproszonymi gośćmi - zwodzone mosty!
Gdzie nieraz zwraca uwagę ciekawy obciążnik.
Są pomosty proste jak strzała...
oraz takowe bardziej pogięte...
Otoczone barierkami...
czy z poręczą utworzoną przez grube gałęzie drzew.
Z podjazdem...
albo bocznym balkonikiem - coby pewnie móc przysiąść wygrzewając się do słonka i jednocześnie nie tamować przejścia na głównej trasie ruchu.
Czasem balkonik już mocno zbutwiał i niedługo przerodzi się w karmę dla ryb.
Mosteczki bywają nieraz zarosłe trzcinami, jakby nikt tu dawno nie bywał...
Faliste paliki niektórych kładek, nadgryzione już zębem czasu i pokryte patyną lat, przypominają mi długie kładeczki przez liman w pododeskiej Rasejce ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... sejka.html ) i Katrance ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... ranka.html )
Czasem płycizny zaczynają porastać różne grążele.
Niektóre domeczki nie mają połączenia z brzegiem - ot sztuczne wyspy sterczą z jeziora! Na wyspach domki występują pojedynczo lub stadnie po kilka sztuk.
Dotrzeć więc tam można tylko łodzią (albo wpław, acz to jest chyba rzadziej praktykowane
Wszelakie pływadła są więc popularnym fragmentem miejscowego krajobrazu.
Łódka w garażu!
Niektóre wodne pojazdy sprawiają wrażenie mniej lub bardziej zapomnianych i porzuconych.
Rekwizyty związane z rybołóstwem też napotykamy na każdym kroku - wędki, siatki, podbieraki.
Są też place zabaw!
Acz nie tylko nadwodnymi atrakcjami człowiek żyje - jak widać bez telewizora ani rusz!
Zagadują mnie jacyś wędkarze. Ja dzielnie nauczyłam się po węgiersku dwóch zwrotów, co umożliwia mi dosyć okrojoną formę komunikacji. Oni: "ymbfrurbdbh hhytvyshazy". Ja: "dzień dobry". Oni: "ambrfguzyy ablablamffff", ja: "nie rozumiem" Nie wiem czy oni mnie zrozumieli, ja ich niestety nie. Nie wiem więc, czy mozna to uznać za rozmowę? Jakiś kontakt był Acz nie udało się zbyt dużo dowiedzieć i wymienić ważnych informacji. A może kolesie wiedzieli czy np. jakiś domek jest na wynajem? "Rozmowa" kończy się więc zanim się zaczęła - na wymiania uśmiechów i machaniu sobie łapką.
Jak się potem okazuje, są tutaj i ogłoszenia o wynajmie domków, ale akurat te obiekty w nich pokazane zupełnie mi się nie podobają. Ot zwykła odpicowana dacza, zupełnie pozbawiona tego kolorytu, o który tu chodzi. Acz nocleg w takowym może być dobra opcją posiadając np. ponton czy inną łódkę. Normalnie człowiek z ulicy nie bardzo może korzystać z jeziora (były tabliczki, że tylko za zgodą stowarzyszenia), więc zapewne szybko by go zwinęli. A nocując w wynajętym obiekcie - nabywasz takowe prawo i mogłoby byc ciekawie powłóczyć się między domkami od strony wody i pozapuszczać żurawia w te miejsca zupełnie odcięte od lądu.
Może ktoś z czytających się skusi, więc zamieszczam plakacik nadrzewny. Skądinąd dopiero w domu mogłam rozkminić ofertę, że chodzi o wynajem, a nie np. sprzedaż domku czy montaż nowych pokryć dachowych.
Kolejnego dnia zwiedzamy drugą stronę zbiornika. Stąd dla odmiany nie widać kominów elektrowni, ale za to jest wielka rura. Jezioro przecina taśmociąg, który dostarczał węgiel brunatny do elektrowni z kopalni Markushegy.
Rura jest naprawdę solidna i ma okienka. Położone w jej cieniu domki zyskują dodatkowo osobliwy klimat!
Fragment rury przebiega również nad lądem i tutaj można się jej dokładniej przyjrzeć. Hmmm... Elektrownia już nie działa kilka lat, więc i podajnik węgla jest nieczynny? Ciekawe czy byłaby opcja dostać się do tej rury i nią przejść nad jeziorem! To by dopiero była atrakcja!
A tu jest mój faworyt! Gdyby mi ktoś powiedział: "buba, jeden domek możesz sobie wybrać i będzie twój" - to po dokładnych oględzinach brzegów nie miałabym wątpliwości i chwili wahania!
Szeroki, tarasowaty pomost, a na nim pordzewiały wagon. Czy to może paka z ciężarówki? Widok na wielką rurę i pozostałości pomostu obok. Ideał domku letniskowego! Ale chyba nie był na sprzedaż... Poza tym za daleko by było na weekendowe imprezy
Ech! Ale gdyby tak można go wynająć na dzień czy dwa! Tu niestety ogłoszeń brak...
Oprócz rury jezioro przecina także betonowy murek, na którego możliwe zastosowanie i przyczynę wybudowania w ogóle nie mam pomysłu.
Ze względu na małą ilość miejsca w domkach (i ich położenie) spora część infrastruktury związanej z ich funkcjonowaniem przenosi się na brzegi. Są to np. kibelki. Wychodzi na to, że każda chałupka ma swój własny wychodek, najczęściej zamykany na kluczyk.
Na stałym lądzie znajdują się również ławeczki, wiaty, miejsca ogniskowe czy grille.
Acz często na wszelki wypadek opatrzone napisami, aby trzymać się od nich z daleka.
Są tu również ogródki kwiatowe i inne ozdoby.
Jest to rejon, gdzie dobrze się hodują koty.
Niektóre domki są podpisane - rozumiem, że to coś w stylu wizytówki właściciela. Acz nie jest to bardzo częsty zwyczaj.
Niektóre pomosty zatonęły. Nie wiem czy na takowym też stał kiedyś domek czy był przeznaczony dla innego zastosowania.
Całe to miejsce, to zabudowane domkami na palach jezioro, bardzo mi przypomina jeden liman i okolice położonego w Naddniestrzu miasta Dniestrowsk.
Również tam była ogromna elektrownia, więc może geneza powstania nawodnego osiedla była taka sama jak w wersji węgierskiej? Szlag wie... W Dniestrowsku zapewne dogadywanie z miejscowymi szło by mi o niebo lepiej, ale oglądaliśmy ową osadę przez liman, co zdecydowanie utrudniało kontakty nie mniej niż nieznany język
Jakby ktoś był ciekawy naszego nadgranicznego biwaku z widokiem na Dniestrowsk - to tutaj jest relacja: https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... em-na.html
A jeśli ktoś zna jeszcze inne miejsca w tym klimacie (a wydaje mi się, że jeśli powstały dwa - to musi być ich więcej) - to będę bardzo wdzieczna za jakąkolwiek podpowiedź czy sugestię.
cdn
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Będąc w wiosce na palach nad jeziorem Bokod (opisanej w poprzedniej relacji), zaglądamy i do pobliskiego miasteczka zwanego Oroszlany. Na pierwszy rzut oka widać, że jest to miejscowość o tradycjach górniczych. Na każdym kroku stoją jakieś wagoniki czy inne symbole kopalnianej przeszłości.
Jest też bardzo dynamiczny pomnik z bojowymi górnikami, którzy zgodnie zamierzają w coś przywalic kilofem.
Pobliskie osiedle ma ciekawą zabudowę. Niskie, pawilonowate budynki przeplatają się tu z blokami ozdobionymi płaskorzeźbami - i to regularnie: blok - pawilon - blok - pawilon - itd.
Krótki przegląd naściennych płaskorzeźb, przedstawiających chyba codzienne życie okolicy z czasów powstania osiedla. Chodzimy, gapimy się i wymyślamy głupie historyjki, w których tworzeniu przoduje kabak
"A ja mam rybę!!! I nie oddam!" Sieć była chyba dziurawa i ta większa ryba spierdzieliła w siną dal!
Dwójka ludzi próbuje wymienić między sobą jakieś owoce, a w tym czasie kobitka między nimi wysadza dziecko.
Dziewczęta próbują odgonić gołębie, a one ciągle do nich wracają.
Jedna gra, a dwóch się nudzi i rozważa jakby tu iść na piwo.
Koleś ma chyba bardzo tępą tą kosę??
Tu ciężko wnioskować w jaką porę roku przeprowadza się owe prace ogrodowe. Jeden w kurtce, drugi porozbierany do rosołu.
W kole gospodyń wiejskich są dziś tańce!
Nie wiem czy to najdogodniejszy strój sportowy, ale co kto lubi.
Pan porwał dziecko. Matka prosi, żeby oddał i nie zjadał. Jest nadzieja - poprzednia kobitka odzyskała swoje niemowlę.
Osiedla na Węgrzech niby są podobne do naszych, ale sprawiają sympatyczniejsze wrażenie, bo są bardziej zielone. Nie widać ogłowionych drzew, wszystko rośnie jakby bujniej.
Mają też fajne trzepaki! (albo to jest drążek do podciągania?)
Tu też jedna ciekawostka. Kilkakrotnie widzieliśmy przy blokach czarne flagi. Co to może oznaczać? Że ktoś tu umarł? Kabak sugeruje, że ten dom okupują piraci. Przy dokładnych oględzinach flagi - czaszki nie znaleźlismy, więc to chyba błędny trop?
No i skrzynki pocztowe mają na zewnątrz klatek schodowych!
Miasteczko wieczorem pustoszeje tzn. dotyczy to chodników, skwerków, ale nie szos. Tu zaczyna się ruch o niebo większy niż za dnia. Szybszy, bardziej nerwowy, z piskiem na zakrętach. Wyjątkowo wpada nam w oczy kolorowa skoda felicja, jeszcze bardziej pordzewiała niż nasza pod koniec swojej kariery i sklejona z większej ilości różnobarwnych części. W środku siedzi czterech rumianych, rozśpiewanych kolesi, w złotych łańcuchach na szyjach i o karnacji nieco ciemniejszej niż średnia krajowa. Mijają nas kilkanaście razy, za kazdym machając, gwiżdżąc i wznosząc jakieś okrzyki. Dopiero po pewnym czasie łapiemy się na tym - że te skody są dwie!! Bo jedna ma żółty dach, a druga dach zielony, a żółte drzwi! Liczymy, że na którymś etapie zobaczymy je obie jednocześnie, ale niestety się nie udaje.
Jak zwykle w tym kraju mamy problem ze znalezieniem miejsca na nocleg. Próbujemy stanąć na błotnistym parkingu nad jeziorem. Nie jest tu zbyt przytulnie, blisko szosy i jeszcze nad głowami trzeszczą nam druty wysokiego napięcia, które robią tu zakręt, więc totalnie nie ma opcji stanąć daleko od nich.
Już się zmierzcha, a w ciemności to na bank nic lepszego nie znajdziemy. Jest jakaś wiatka, kręcą się wędkarze, więc wydaje się wyglądać ok. Już zaczynam rozkładać bambetle do spania, gdy pojawia się ona - wściekła baba. Zaczyna nam machać przed oczami breloczkiem z niebieską rybką (zupełnie jak w amerykańskich filmach gangsterskich policjanci machają swoimi odznakami) i twierdzi, że tu nie wolno stawać, biwakować, a rybka ma chyba obrazować, że jest to miejsce tylko dla członków jakiegoś tajnego stowarzyszenia. Pogadać nic więcej się nie da, bo jej poziom wypowiadania się po angielsku ogranicza się do "no kemping" i "go out". Niby można by ją olać, zrzucając to na brak porozumienia, ale baba mordę ma taką, że szlag wie, czy w nocy nie poprzebija opon. Dwa inne auta na parkingu zostają, acz nie wiemy - może oni mają święte rybie amulety?
Nie mając zbytnio dużego wyboru i pola manewru, zaglądamy zaraz obok w dróżkę przebiegającą skrajem pola uprawnego. I tu jest super! Dużo lepiej niż pod skwierczacymi drutami strzeżonymi przez rybiego szeryfa.
Idzie burza. Dziwna taka, bardzo elektryczna. Błyska się prawie ciągle, ale nie ma grzmotów. Wieje wspaniały wiatr - silny, porywisty i przyjemnie ciepły. Odzywają się pierwsze cykady! Dźwięk, za którym obłędnie tęskniliśmy przez ostatnie dwa lata. Dźwięk będący dla nas symbolem wolności, czekających nas przygód i tego, że nam kupry w nocy nie zmarzną! A teraz z dnia na dzień powinno być cykania coraz więcej i ta cudowna muzyka coraz bardziej donośna!
A poza tym to przez Węgry tylko jechaliśmy. Boczne drogi, monotonny krajobraz pól uprawnych, ludnych wsi i plaskatego horyzontu. Zawsze mam takie wrażenie z przejazdu przez ten kraj - jakby się taśma zwijała spod kół, a my stali w miejscu. Kilometry lecą a pejzaże bez zmian. Dwa razy trafił się ciekawy pomnik z użyciem starego sprzętu.
A! I mieliśmy pewien zdecydowanie pozytywny węgierski incydent. Przy tankowaniu okazało się, że benzyna jest prawie o połowę tańsza niż we wszystkich pozostałych krajach przez jakie przejeżdżaliśmy. Ki diabeł?? Obiło się nam o uszy, że była jakaś akcja obniżania cen paliwa, ale tylko dla miejscowych. Czy więc typowi lokalsi jeżdżą starymi, niebieskimi busami i pokazują na migi, co i gdzie tankowali? A może na bocznych drogach, z dala od popularnych turystycznie atrakcji, gdzie rzadko pojawia się ktoś nietutejszy - nie mają odpowiednich procedur dla obcokrajowców? Co ciekawe - na powrocie sytuacja się powtarza. Miło.
cdn
Jest też bardzo dynamiczny pomnik z bojowymi górnikami, którzy zgodnie zamierzają w coś przywalic kilofem.
Pobliskie osiedle ma ciekawą zabudowę. Niskie, pawilonowate budynki przeplatają się tu z blokami ozdobionymi płaskorzeźbami - i to regularnie: blok - pawilon - blok - pawilon - itd.
Krótki przegląd naściennych płaskorzeźb, przedstawiających chyba codzienne życie okolicy z czasów powstania osiedla. Chodzimy, gapimy się i wymyślamy głupie historyjki, w których tworzeniu przoduje kabak
"A ja mam rybę!!! I nie oddam!" Sieć była chyba dziurawa i ta większa ryba spierdzieliła w siną dal!
Dwójka ludzi próbuje wymienić między sobą jakieś owoce, a w tym czasie kobitka między nimi wysadza dziecko.
Dziewczęta próbują odgonić gołębie, a one ciągle do nich wracają.
Jedna gra, a dwóch się nudzi i rozważa jakby tu iść na piwo.
Koleś ma chyba bardzo tępą tą kosę??
Tu ciężko wnioskować w jaką porę roku przeprowadza się owe prace ogrodowe. Jeden w kurtce, drugi porozbierany do rosołu.
W kole gospodyń wiejskich są dziś tańce!
Nie wiem czy to najdogodniejszy strój sportowy, ale co kto lubi.
Pan porwał dziecko. Matka prosi, żeby oddał i nie zjadał. Jest nadzieja - poprzednia kobitka odzyskała swoje niemowlę.
Osiedla na Węgrzech niby są podobne do naszych, ale sprawiają sympatyczniejsze wrażenie, bo są bardziej zielone. Nie widać ogłowionych drzew, wszystko rośnie jakby bujniej.
Mają też fajne trzepaki! (albo to jest drążek do podciągania?)
Tu też jedna ciekawostka. Kilkakrotnie widzieliśmy przy blokach czarne flagi. Co to może oznaczać? Że ktoś tu umarł? Kabak sugeruje, że ten dom okupują piraci. Przy dokładnych oględzinach flagi - czaszki nie znaleźlismy, więc to chyba błędny trop?
No i skrzynki pocztowe mają na zewnątrz klatek schodowych!
Miasteczko wieczorem pustoszeje tzn. dotyczy to chodników, skwerków, ale nie szos. Tu zaczyna się ruch o niebo większy niż za dnia. Szybszy, bardziej nerwowy, z piskiem na zakrętach. Wyjątkowo wpada nam w oczy kolorowa skoda felicja, jeszcze bardziej pordzewiała niż nasza pod koniec swojej kariery i sklejona z większej ilości różnobarwnych części. W środku siedzi czterech rumianych, rozśpiewanych kolesi, w złotych łańcuchach na szyjach i o karnacji nieco ciemniejszej niż średnia krajowa. Mijają nas kilkanaście razy, za kazdym machając, gwiżdżąc i wznosząc jakieś okrzyki. Dopiero po pewnym czasie łapiemy się na tym - że te skody są dwie!! Bo jedna ma żółty dach, a druga dach zielony, a żółte drzwi! Liczymy, że na którymś etapie zobaczymy je obie jednocześnie, ale niestety się nie udaje.
Jak zwykle w tym kraju mamy problem ze znalezieniem miejsca na nocleg. Próbujemy stanąć na błotnistym parkingu nad jeziorem. Nie jest tu zbyt przytulnie, blisko szosy i jeszcze nad głowami trzeszczą nam druty wysokiego napięcia, które robią tu zakręt, więc totalnie nie ma opcji stanąć daleko od nich.
Już się zmierzcha, a w ciemności to na bank nic lepszego nie znajdziemy. Jest jakaś wiatka, kręcą się wędkarze, więc wydaje się wyglądać ok. Już zaczynam rozkładać bambetle do spania, gdy pojawia się ona - wściekła baba. Zaczyna nam machać przed oczami breloczkiem z niebieską rybką (zupełnie jak w amerykańskich filmach gangsterskich policjanci machają swoimi odznakami) i twierdzi, że tu nie wolno stawać, biwakować, a rybka ma chyba obrazować, że jest to miejsce tylko dla członków jakiegoś tajnego stowarzyszenia. Pogadać nic więcej się nie da, bo jej poziom wypowiadania się po angielsku ogranicza się do "no kemping" i "go out". Niby można by ją olać, zrzucając to na brak porozumienia, ale baba mordę ma taką, że szlag wie, czy w nocy nie poprzebija opon. Dwa inne auta na parkingu zostają, acz nie wiemy - może oni mają święte rybie amulety?
Nie mając zbytnio dużego wyboru i pola manewru, zaglądamy zaraz obok w dróżkę przebiegającą skrajem pola uprawnego. I tu jest super! Dużo lepiej niż pod skwierczacymi drutami strzeżonymi przez rybiego szeryfa.
Idzie burza. Dziwna taka, bardzo elektryczna. Błyska się prawie ciągle, ale nie ma grzmotów. Wieje wspaniały wiatr - silny, porywisty i przyjemnie ciepły. Odzywają się pierwsze cykady! Dźwięk, za którym obłędnie tęskniliśmy przez ostatnie dwa lata. Dźwięk będący dla nas symbolem wolności, czekających nas przygód i tego, że nam kupry w nocy nie zmarzną! A teraz z dnia na dzień powinno być cykania coraz więcej i ta cudowna muzyka coraz bardziej donośna!
A poza tym to przez Węgry tylko jechaliśmy. Boczne drogi, monotonny krajobraz pól uprawnych, ludnych wsi i plaskatego horyzontu. Zawsze mam takie wrażenie z przejazdu przez ten kraj - jakby się taśma zwijała spod kół, a my stali w miejscu. Kilometry lecą a pejzaże bez zmian. Dwa razy trafił się ciekawy pomnik z użyciem starego sprzętu.
A! I mieliśmy pewien zdecydowanie pozytywny węgierski incydent. Przy tankowaniu okazało się, że benzyna jest prawie o połowę tańsza niż we wszystkich pozostałych krajach przez jakie przejeżdżaliśmy. Ki diabeł?? Obiło się nam o uszy, że była jakaś akcja obniżania cen paliwa, ale tylko dla miejscowych. Czy więc typowi lokalsi jeżdżą starymi, niebieskimi busami i pokazują na migi, co i gdzie tankowali? A może na bocznych drogach, z dala od popularnych turystycznie atrakcji, gdzie rzadko pojawia się ktoś nietutejszy - nie mają odpowiednich procedur dla obcokrajowców? Co ciekawe - na powrocie sytuacja się powtarza. Miło.
cdn
- Kuna lesna
- zastępca nadleśniczego
- Posty: 2642
- Rejestracja: czwartek 12 paź 2006, 00:41
- Lokalizacja: Z puszczy
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Jeżeli to w lipcu było to czarna flaga to hołd zdławienia rewolucji w 1956
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Meandry historii bywają zaskakujące. Wiele osób jeszcze pamięta co się wówczas działo, a jednocześnie sami wybierają przyjaźń tych, którzy ich kraj czołgami najechali. Węgrzy nie tko język mają dziwny, ale i myślenie u nich pokręcone jakieś...Kuna lesna pisze: ↑sobota 08 paź 2022, 20:42 Jeżeli to w lipcu było to czarna flaga to hołd zdławienia rewolucji w 1956
"Słowa mają ogromną moc, więc naszą powinnością jest te słowa kontrolować. Inaczej mogą zdziałać wiele zła" - Mordimer Madderdin
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Początek czerwca.Kuna lesna pisze: ↑sobota 08 paź 2022, 20:42 Jeżeli to w lipcu było to czarna flaga to hołd zdławienia rewolucji w 1956
Nie słyszalam aby wybierali przyjazn - tylko wlasny interes. W biznesie ponoc nie ma sentymentow - ani na plus ani na minus. Acz obecne czasy pokazuja co innego, ze wiekszosc nie kieruje sie rozumem a emocjami. Nie wartosciuję czy to dobrze czy zle - tylko stwierdzam fakt...Capricorn pisze: ↑sobota 08 paź 2022, 21:30Meandry historii bywają zaskakujące. Wiele osób jeszcze pamięta co się wówczas działo, a jednocześnie sami wybierają przyjaźń tych, którzy ich kraj czołgami najechali. Węgrzy nie tko język mają dziwny, ale i myślenie u nich pokręcone jakieś...Kuna lesna pisze: ↑sobota 08 paź 2022, 20:42 Jeżeli to w lipcu było to czarna flaga to hołd zdławienia rewolucji w 1956
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Zaraz po wjeździe do Rumunii szukamy miejsca na biwak. Nocujemy nad rzeką Mures, przy moście położonym na skraju miasteczka Pecica.
Nurt rzeki jest podzielony na szereg odnóg między piaszczystymi wyspami.
Wieczorem pod most przyjeżdżają dwa busy z przyczepami wyładowanymi złomem. Wysiadają z nich cygańskie rodziny i zabierają się za robotę. Faceci klepią w przywiezione metalowe dobro. Zupełnie nie mamy pojęcia co oni robią. Początkowo myśleliśmy, że próbują rozebrać most, ale jednak wygląda to na jakieś bardziej wyszukane przedsięwzięcie. Może ubijają ten złom, żeby był mniej objętościowy i lepiej układał się na przyczepach? Szlag wie... Wiadomo jedynie, że tłuką się długo i zapamiętale. Kobity piorą w rzece, karmią dzieci, przechadzają się i zbierają kamienie rzeczne. Dzieciarnia gra w piłkę. Jesteśmy świadkami wielkiego nieszczęścia - jedną z piłek porwał rzeczny prąd... Donośny płacz wydobywający się z kilku gardzieli niesie się po okolicy.
Cykady nie próżnują i próbują zagłuszyć te miarowe, metaliczne łup łup brzdęk.
Tu po raz pierwszy spotykamy się z rośliną, która będzie nas (a głównie mnie) prześladować do końca wyjazdu. To coś wygląda jak zboże i rośnie pomiędzy trawą. W dotyku jest ostre, ostowane. Wystarczy przejść po trawie, aby fragmenty łusek powbijały się w skarpetki czy wskoczyły jakims cudem do wnętrza butów i zaczęły upiornie kłuć. Cały wyjazd więc skubię skarpetki, klnę na czym świat stoi i skubię, skubię, a nogi mam i tak całe podziubane kolcami. Co to za licho ta roslina?? Niestety nie zrobiłam zdjęcia...
Z Pecicy, jak mozna się domysleć, suniemy na południe. W Sanpetru German mijamy fajny przejazd kolejowy, pełen rozjazdów, semaforów i silosów w tle. Część torów zarasta trawa, a inne są czynne i właśnie manewruje po nich lokomotywa.
Mają tu moje ulubione słupy - te z porcelanowymi lub szklanymi izolatorami. Sporo uwagi poświeciłam im w relacji z wędrówki linią kolejową koło Pilchowic - tutaj: https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... kie-i.html. Rumuńska konstrukcja jest wyjatkowo opasła, wielopoziomowa - jak wieżowiec!
Piekny jest też mechanizm opuszczania szlabanu!
Lokalni Cyganie oprócz łupania złomu wożą też kanapy. Kto by pomyślał, że na furze można tak wygodnie i mięciutko posiedzieć!
No właśnie - furmanki! Pojazd, który praktycznie zniknął z krajobrazu Rumunii. W 2016 roku spotykalismy ich masę. Teraz tylko z rzadka jakieś niedobitki... A może to kwestia regionu, który przemierzamy??
Bosca. Pomnik jakby robotnika drogowego kującego asfalt?
Mają tu też żołnierza, trzymającego w łapie granat. Wygląda jakby obie rzeźby wyszły spod ręki tego samego artysty.
Obserwujemy też ciekawą scenkę. Babeczka z ogromnym tłumokiem z sianem usiłuje złapać stopa. Mamy wrażenie, że ma małe szanse - w końcu nam się nieczęsto chcą zatrzymywać, bo mamy za duże plecaki. Babka stoi przy drodze jakieś 5 minut, po czym zatrzymuje się auto i ładuje pakunek na dach. Cóż... Może w Rumunii by nas podwozili, mimo rozmiaru bagażu?
Mocno krętą drogą docieramy do górniczego miasteczka Anina. Wśród lesistych wzgórz sterczą szyby kopalniane i inne fragmenty opuszczonych, przemysłowych budynków.
Droga pomiędzy Aniną a Iablanitą, przez Bozovici, Prilipet oferuje bardzo miłe i sielskie krajobrazy. Mijamy kilka furmanek, bulaste snopki siana czy bacóweczki o niezwykle długich werandach.
Dłuższą przerwę na naszej trasie zapodajemy w rejonie Baile Herculane. Jest to miejscowość położona w skalistym wąwozie wśród gór. Od dawien dawna pełni funkcję kurortowe, jako że występują tu ciepłe źródła. Pierwsze wrażenie z tego miejsca mamy niezbyt pozytywne. Wieżowce - hotele, a u podnóża cmentarz. Tak... Beton za życia i beton po śmierci...
Mijamy te paskudztwa i wbijamy dalej - wgłąb doliny. Tu klimaty zaczynają się poprawiać.
Mamy namiar na ogólnodostepne ciepłe źródła, których stopień zagospodarowania jest dla nas akceptowalny. Znajdujemy dwa takie stanowiska. Pierwsze jest bardziej funkcjonalne, a drugie o niebo klimatyczniejsze, więc w obu spędzamy sporo czasu, nie mogąc się zdecydować co wybrać
W pierwszym są dwa baseny. Jeden mocno ciepły, a drugi mega gorący.
Jest też obok lodowata rzeka, w której można się schłodzić i zimny prysznic z rur, zasysających wodę z owej rzeki.
Drugie miejsce jest położone pod mostem, co przywołuje bardzo dobre skojarzenia - ze źródłami z Armenii w grotach pod Czarcim Mostem.
Basenik i otaczający go balkonik są wykute w skale (albo to beton, ale już tak stary, że upodobnił się do naturalnej skały Woda niestety jest chłodniejsza niż w niebieskich wannach.
Mocząc się w wodzie można wejść do takowej "jaskinio - sztolni"
Sama droga do źródła też jest fajna - prowadzi skrajem urwiska pod wielką rurą.
Mieliśmy informacje jeszcze o trzecim zgrupowaniu źródeł, ale ich nie znajdujemy. Są tylko strome schody, kładka przez rzekę i coś na kształt przepompowni - być może owe źródło siedzi w środku i właśnie w taki sposób je zagospodarowano?
Mamy dziś dylemat gdzie spać. Szosa jest tu wąska, praktycznie bez pobocza. Trzeba zaparkować na pasie ruchu. Rozważamy czy może szukać jakiegoś kempingu, a może jednak wrócić na przydrożne zatoczki, jakie mijaliśmy wcześniej? Powoli jednak dochodzi do nas, że to właśnie tutaj jest ten specyficzny, niepowtarzalny klimat, którego zawsze szukamy. Być w Baile Herculane i nie biwakować na szosie, to tak jak być w przysłowiowym Rzymie i nie widzieć papieża! Latem to tutaj ponoć powstaje całe miasteczko namiotowe, wycinające z ruchu połowę drogi (a nieraz i więcej
Teraz jest początek czerwca, więc jeszcze nie ma dramatu, ale teren najbliżej źródeł jest już obstawiony przez samochody wyraźnie stacjonarne. Ktoś czyta książkę, ktoś robi żarcie na stoliku, ktoś moczy stopy w miednicy i rozgląda się gdzie położył pumeks - czy na zderzaku czy może wsadził za rejestrację? Wszędzie się suszą ręczniki i mokre gacie.
Głównie biwakują tu rumuńscy emeryci, którzy w całej masie charakteryzują się tym, że są bardzo sympatyczni i spragnieni integracji. Próbują nawiązywać z nami rozmowy i nie przejmują się trudnościami w komunikacji. Pierwszy zagaduje mnie dziadek z szarego, bardzo wiekowego mercedesa - jeszcze tego modelu, ktory ma pionowe podłużne światła. Dziadek ma na imię Beniamin i przyjeżdża tu od 30 lat. Usłyszał, że rozmawiam z kabakiem w nieznanym mu języku, więc się zainteresował skąd nas przywiało. Moja zdolność rozmawiania po angielsku jest dosyć szczątkowa, ale dziadkowa też, więc jakoś nam idzie i o dziwo poruszamy bardzo dużo tematów. Zaczyna się oczywiście od źródeł, które fajniejsze, że cieplejsze są lepsze na stawy, ale szkodliwe jak ktoś ma chore serce. Jest też o biwakowaniu, że dalej wgłąb doliny jest kemping, ale większosći emerytów nie stać, aby tam spędzić dwa czy trzy tygodnie, więc mieszkają w samochodach na szosie. Dziadek przedstawia też jakąś bardzo alternatywną historię Europy. Że najpierw Polska okupowała Rosję, a potem Rosja postanowiła się zemścić i okupowała Polskę. A potem wszystkich uratowała Rumunia, ale świat się na tym nie poznał i nikt tego nie docenił.
Dziadek Beniamin chyba szybko podzielił się z kumplami informacjami o swoich nowych znajomych (albo po prostu fama się rozniosła), ale zaczynają ku nam schodzić kolejni kuracjusze, zaciekawieni nietypowymi gośćmi.
Zagaduje nas dwóch dziadków z ręcznikami. "Żółty ręcznik" był pułkownikiem i uczył się w szkole w Moskwie, bo tam ponoć szkolili wyższych oficerów w tamtych czasach. To opowiada jego kolega, ten z ręcznikiem czerwonym. "Żółty ręcznik" mijał nas też już wcześniej i zagadywał po rosyjsku tzn. raczej deklamował: "Tu nikt nie jest pijany, tylko wiatr tak nami zarzuca". Dziadkiem akurat nie rzucało, ale widać tą frazę najlepiej zapamiętał z czasów pobierania nauk za wschodnią granicą. Nic więcej powiedzieć nie potrafi, więc jedynie do siebie machamy, udajemy owo "zarzucanie" i pękamy ze śmiechu. "Czerwony ręcznik" jest bardziej oblatany w obcych językach, więc dość długo gada z toperzem. Opowiada między innymi, że tu wąwozie występują ujemne jony, ponoć to jedno z dwóch takich miejsc w Rumunii - drugie jest gdzieś wysoko w górach. I owe jony powodowały, że niegdyś przyjeżdżali tu czescy szachiści i warcabiści, żeby im się lepiej myślało, więc i grało w swoje mądre gry.
Jeden młodszy koleś uparł się, że jesteśmy Czechami i próbuje nam odśpiewać czeski hymn. Wymienia też z dumą jakiś czeskich sportowców, o których nigdy nie słyszałam. Ale ja to się nawet na naszych sportowcach nie znam
Miłośnik starej motoryzacji również znajdzie coś dla siebie w tej dolinie! Iż Jupiter! Nieprawdaż, że piekny? Nie wiem czemu, ale motocykle z bocznymi przyczepkami są jakoś szczególnie bliskie memu sercu! Przepraszam za tak dużą ilość zdjęć, ale nie mogłam się oprzeć jego urokowi! (toperz się śmiał, że brakuje tylko fotki spod spodu
Zmierzch w wąskiej dolinie zapada dość wcześnie. Tylko szczyty gór wciąż się złocą w słońcu.
Są też świetliki! Ale nieco inne niż u nas. Mają cieplejsze i bardziej migające światło. Włóczą się też bezpańskie psy, ale zachowują się kulturalnie, nie podchodzą, nie ujadają, patrzą tylko z oddali czekajac na jakiś smakołyk. Spaceruje tu też jakaś paniusia z dwoma pupilami - te dla odmiany ujadają i szarpią się na smyczach jakby je ogniem przypalano. Z okazów zwierzyny toperz też wypatrzył karalucha na asfalcie. Mam nadzieję, że nie przywieziemy do domu zwierzątek pamiątkowych.
Do ciepłych basenów idziemy też po zmroku.
Jest wtedy super efekt - takiej buchającej pary.
Nie wspominałam jeszcze chyba, że toperz niedługo przed wyjazdem złamał sobie palec u nogi, więc kuśtyka z takim owiniętym. Nie umyka to uwadze lokalnych kuracjuszy, z których spora część też przyjeżdża tu z różnymi chorobami kości czy stawów. Palec toperza wzbudza więc powszechne zainteresowanie i chęć służenia poradą. Jeden z miejscowych np. pokazuje na migi, że nie należy zbyt długo siedzieć w źródle, bo potem lekarz piłą tarczową utnie ten palec! Jedno co jest pewne - koleś w udawaniu piły jest mistrzem! Wydaje dźwięki zupełnie jak piła, po prostu nie do rozróżnienia! Skądinąd więc ciekawe czy rozmowa była podszyta chęcią dobrej rady czy raczej potrzebą zaprezentowania niecodziennej umiejętności?
W nocy jakieś psy, nie wiem czy te bezpańskie czy paniusiowe (czy może wszystkie naraz) zaczynają przeraźliwie wyć. Może wilki albo niedźwiedzie podchodzą do wioski?
Rano wypatrzyliśmy też węża za murkiem.
Dobrze, że nikogo nie upalił, bo na tym murku sporo siedzieliśmy wieczorem.
Murek ulubiły sobie tez inne, bardzo fotogeniczne gady.
Rano jedziemy zobaczyć opuszczone łaźnie. Idę zrobić im zdjęcie z góry, ze zbocza, którym przebiega szosa. Mijam pewnego faceta. Stoi na poboczu i wrzeszczy coś do telefonu. Wygląda na to, że właśnie tłumaczy kumplowi jak należy komuś zdjąć skalp albo go wypatroszyć. I tu włażę ja... Koleś obrzuca mnie spojrzeniem z mieszaniną wściekłości i przestrachu. Wygląda jakby był porządnie zły, że ktoś właśnie poznał jego pełną emocji tajemnicę... Widać, że nie może tego tak zostawić, bo coś do mnie zagaduje, pokazując na miasto i siląc się na uśmiech. Ja rozkładam ręce, że nic nie rozumiem. Gęba faceta się rozświetla, wszystkie złe emocje znikają w jednej chwili. Słychać takie puffff... gdzie schodzi nadmiar powietrza. Dopytuje jeszcze raz po angielsku: "Nie jesteś stąd? Aha! Nic nie rozumiesz po rumuńsku? O jaka szkoda! A skąd jesteś? A pięknie u nas, co? Baile Herculane to najlepszy kurort w Rumunii. Wody, źródła i posąg Herkulesa! Życze miłego wypoczynku, co za miły dzień i jakie to szczęście, że Bóg ma nas w swojej opiece!". Żegnamy się w miłych nastrojach a ptaszki nam śpiewają.
A! Prawie bym z tego wszystkiego zapomniała zrobić zaplanowane fotki!
Dachy łaźni.
Moje łaźnie okazują się być w remoncie Cóż za niefart! Znów się spóźniłam... Zwiedzania wnętrz więc nie będzie... Wszystkie wejścia zatkane, a nawet jakby wleźć przez jaką dziure, to co za atrakcja zobaczyć betoniarkę...
Możemy się nacieszyć jedynie owym budynkiem z zewnątrz, gdzie zachowało się jeszcze sporo nieodnowionych, porośnietych pnączami rzeźb.
Poniżej, w dolinie potoku, widać baseniki samoróbki, gdzie ludzie sobie grzeją kupry w ciepłych wodach.
Zabudowa miasteczka w tej części jest miła, pałacykowa i taka jakby trochę zapomniana.
Pewnie jakby się powłóczyć po dolinie to niejedno źródełko by jeszcze znalazł! No ale my myślami już jesteśmy w Bułgarii!
W rejonie Obarsia de Camp zwraca uwagę kolorowy przystanek autobusowy.
Zaraz obok stoi też opuszczony budynek, chyba dawnej przydrożnej knajpy. Nie omieszkam go zwiedzić.
Potem suniemy już bez dłuższych postojów ku granicy. Na jednej z przydrożnych zatoczek zatrzymujemy się na ostatnie przed granicą siku.
Na zdjęciu widać jak toperz zagląda pod busia, który zaczyna wydawać dość niepokojące odgłosy. Początkowo, jeszcze przed wyjazdem z domu, zwracało uwagę takie miarowe "tutu tutu", troche jakby jechał pociąg. Najpierw słyszał to tylko toperz i zrzucał na pompę, która niedawno była naprawiana. Nasza pompa jest, oględnie mówiąc, nie do końca kompatybilna z tym modelem auta, więc jej regulacja dostarcza mechanikom sporych problemów i nie zawsze końcowy efekt prac (więc i dźwięk) jest zgodny z ideałem. Ja mam dużo mniej wyczulony słuch na dziwne dźwięki z granicy słyszalności, więc dłużej mogłam jechać z błogą nieświadomością, że coś jest nie tak jak powinno. No i owe "tutu" zaczęło się nasilać, a kręte, górskie drogi w lasach koło Aniny miały chyba na to spory wpływ. Toperz zaczyna się skłaniać, że owe "tutu" jest jednak związane z kołami, a nie pompą, a najbardziej podejrzane jest lewe przednie. Od tego czasu wsłuchujemy się już wszyscy w trójkę w busiową melodię, żeby nie powiedzieć orkiestrę wszelakich zgrzytów, których paleta będzie się stopniowo rozwijać
Im bliżej granicy tym częściej pojawiają się całe kolumny tirów - jadących, stojących na poboczach, korkujących miasta. Tir rzecz normalna w przygranicznych terenach, jednak tym razem jeszcze nie wiemy czego to jest przedsmak...
cdn
Nurt rzeki jest podzielony na szereg odnóg między piaszczystymi wyspami.
Wieczorem pod most przyjeżdżają dwa busy z przyczepami wyładowanymi złomem. Wysiadają z nich cygańskie rodziny i zabierają się za robotę. Faceci klepią w przywiezione metalowe dobro. Zupełnie nie mamy pojęcia co oni robią. Początkowo myśleliśmy, że próbują rozebrać most, ale jednak wygląda to na jakieś bardziej wyszukane przedsięwzięcie. Może ubijają ten złom, żeby był mniej objętościowy i lepiej układał się na przyczepach? Szlag wie... Wiadomo jedynie, że tłuką się długo i zapamiętale. Kobity piorą w rzece, karmią dzieci, przechadzają się i zbierają kamienie rzeczne. Dzieciarnia gra w piłkę. Jesteśmy świadkami wielkiego nieszczęścia - jedną z piłek porwał rzeczny prąd... Donośny płacz wydobywający się z kilku gardzieli niesie się po okolicy.
Cykady nie próżnują i próbują zagłuszyć te miarowe, metaliczne łup łup brzdęk.
Tu po raz pierwszy spotykamy się z rośliną, która będzie nas (a głównie mnie) prześladować do końca wyjazdu. To coś wygląda jak zboże i rośnie pomiędzy trawą. W dotyku jest ostre, ostowane. Wystarczy przejść po trawie, aby fragmenty łusek powbijały się w skarpetki czy wskoczyły jakims cudem do wnętrza butów i zaczęły upiornie kłuć. Cały wyjazd więc skubię skarpetki, klnę na czym świat stoi i skubię, skubię, a nogi mam i tak całe podziubane kolcami. Co to za licho ta roslina?? Niestety nie zrobiłam zdjęcia...
Z Pecicy, jak mozna się domysleć, suniemy na południe. W Sanpetru German mijamy fajny przejazd kolejowy, pełen rozjazdów, semaforów i silosów w tle. Część torów zarasta trawa, a inne są czynne i właśnie manewruje po nich lokomotywa.
Mają tu moje ulubione słupy - te z porcelanowymi lub szklanymi izolatorami. Sporo uwagi poświeciłam im w relacji z wędrówki linią kolejową koło Pilchowic - tutaj: https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... kie-i.html. Rumuńska konstrukcja jest wyjatkowo opasła, wielopoziomowa - jak wieżowiec!
Piekny jest też mechanizm opuszczania szlabanu!
Lokalni Cyganie oprócz łupania złomu wożą też kanapy. Kto by pomyślał, że na furze można tak wygodnie i mięciutko posiedzieć!
No właśnie - furmanki! Pojazd, który praktycznie zniknął z krajobrazu Rumunii. W 2016 roku spotykalismy ich masę. Teraz tylko z rzadka jakieś niedobitki... A może to kwestia regionu, który przemierzamy??
Bosca. Pomnik jakby robotnika drogowego kującego asfalt?
Mają tu też żołnierza, trzymającego w łapie granat. Wygląda jakby obie rzeźby wyszły spod ręki tego samego artysty.
Obserwujemy też ciekawą scenkę. Babeczka z ogromnym tłumokiem z sianem usiłuje złapać stopa. Mamy wrażenie, że ma małe szanse - w końcu nam się nieczęsto chcą zatrzymywać, bo mamy za duże plecaki. Babka stoi przy drodze jakieś 5 minut, po czym zatrzymuje się auto i ładuje pakunek na dach. Cóż... Może w Rumunii by nas podwozili, mimo rozmiaru bagażu?
Mocno krętą drogą docieramy do górniczego miasteczka Anina. Wśród lesistych wzgórz sterczą szyby kopalniane i inne fragmenty opuszczonych, przemysłowych budynków.
Droga pomiędzy Aniną a Iablanitą, przez Bozovici, Prilipet oferuje bardzo miłe i sielskie krajobrazy. Mijamy kilka furmanek, bulaste snopki siana czy bacóweczki o niezwykle długich werandach.
Dłuższą przerwę na naszej trasie zapodajemy w rejonie Baile Herculane. Jest to miejscowość położona w skalistym wąwozie wśród gór. Od dawien dawna pełni funkcję kurortowe, jako że występują tu ciepłe źródła. Pierwsze wrażenie z tego miejsca mamy niezbyt pozytywne. Wieżowce - hotele, a u podnóża cmentarz. Tak... Beton za życia i beton po śmierci...
Mijamy te paskudztwa i wbijamy dalej - wgłąb doliny. Tu klimaty zaczynają się poprawiać.
Mamy namiar na ogólnodostepne ciepłe źródła, których stopień zagospodarowania jest dla nas akceptowalny. Znajdujemy dwa takie stanowiska. Pierwsze jest bardziej funkcjonalne, a drugie o niebo klimatyczniejsze, więc w obu spędzamy sporo czasu, nie mogąc się zdecydować co wybrać
W pierwszym są dwa baseny. Jeden mocno ciepły, a drugi mega gorący.
Jest też obok lodowata rzeka, w której można się schłodzić i zimny prysznic z rur, zasysających wodę z owej rzeki.
Drugie miejsce jest położone pod mostem, co przywołuje bardzo dobre skojarzenia - ze źródłami z Armenii w grotach pod Czarcim Mostem.
Basenik i otaczający go balkonik są wykute w skale (albo to beton, ale już tak stary, że upodobnił się do naturalnej skały Woda niestety jest chłodniejsza niż w niebieskich wannach.
Mocząc się w wodzie można wejść do takowej "jaskinio - sztolni"
Sama droga do źródła też jest fajna - prowadzi skrajem urwiska pod wielką rurą.
Mieliśmy informacje jeszcze o trzecim zgrupowaniu źródeł, ale ich nie znajdujemy. Są tylko strome schody, kładka przez rzekę i coś na kształt przepompowni - być może owe źródło siedzi w środku i właśnie w taki sposób je zagospodarowano?
Mamy dziś dylemat gdzie spać. Szosa jest tu wąska, praktycznie bez pobocza. Trzeba zaparkować na pasie ruchu. Rozważamy czy może szukać jakiegoś kempingu, a może jednak wrócić na przydrożne zatoczki, jakie mijaliśmy wcześniej? Powoli jednak dochodzi do nas, że to właśnie tutaj jest ten specyficzny, niepowtarzalny klimat, którego zawsze szukamy. Być w Baile Herculane i nie biwakować na szosie, to tak jak być w przysłowiowym Rzymie i nie widzieć papieża! Latem to tutaj ponoć powstaje całe miasteczko namiotowe, wycinające z ruchu połowę drogi (a nieraz i więcej
Teraz jest początek czerwca, więc jeszcze nie ma dramatu, ale teren najbliżej źródeł jest już obstawiony przez samochody wyraźnie stacjonarne. Ktoś czyta książkę, ktoś robi żarcie na stoliku, ktoś moczy stopy w miednicy i rozgląda się gdzie położył pumeks - czy na zderzaku czy może wsadził za rejestrację? Wszędzie się suszą ręczniki i mokre gacie.
Głównie biwakują tu rumuńscy emeryci, którzy w całej masie charakteryzują się tym, że są bardzo sympatyczni i spragnieni integracji. Próbują nawiązywać z nami rozmowy i nie przejmują się trudnościami w komunikacji. Pierwszy zagaduje mnie dziadek z szarego, bardzo wiekowego mercedesa - jeszcze tego modelu, ktory ma pionowe podłużne światła. Dziadek ma na imię Beniamin i przyjeżdża tu od 30 lat. Usłyszał, że rozmawiam z kabakiem w nieznanym mu języku, więc się zainteresował skąd nas przywiało. Moja zdolność rozmawiania po angielsku jest dosyć szczątkowa, ale dziadkowa też, więc jakoś nam idzie i o dziwo poruszamy bardzo dużo tematów. Zaczyna się oczywiście od źródeł, które fajniejsze, że cieplejsze są lepsze na stawy, ale szkodliwe jak ktoś ma chore serce. Jest też o biwakowaniu, że dalej wgłąb doliny jest kemping, ale większosći emerytów nie stać, aby tam spędzić dwa czy trzy tygodnie, więc mieszkają w samochodach na szosie. Dziadek przedstawia też jakąś bardzo alternatywną historię Europy. Że najpierw Polska okupowała Rosję, a potem Rosja postanowiła się zemścić i okupowała Polskę. A potem wszystkich uratowała Rumunia, ale świat się na tym nie poznał i nikt tego nie docenił.
Dziadek Beniamin chyba szybko podzielił się z kumplami informacjami o swoich nowych znajomych (albo po prostu fama się rozniosła), ale zaczynają ku nam schodzić kolejni kuracjusze, zaciekawieni nietypowymi gośćmi.
Zagaduje nas dwóch dziadków z ręcznikami. "Żółty ręcznik" był pułkownikiem i uczył się w szkole w Moskwie, bo tam ponoć szkolili wyższych oficerów w tamtych czasach. To opowiada jego kolega, ten z ręcznikiem czerwonym. "Żółty ręcznik" mijał nas też już wcześniej i zagadywał po rosyjsku tzn. raczej deklamował: "Tu nikt nie jest pijany, tylko wiatr tak nami zarzuca". Dziadkiem akurat nie rzucało, ale widać tą frazę najlepiej zapamiętał z czasów pobierania nauk za wschodnią granicą. Nic więcej powiedzieć nie potrafi, więc jedynie do siebie machamy, udajemy owo "zarzucanie" i pękamy ze śmiechu. "Czerwony ręcznik" jest bardziej oblatany w obcych językach, więc dość długo gada z toperzem. Opowiada między innymi, że tu wąwozie występują ujemne jony, ponoć to jedno z dwóch takich miejsc w Rumunii - drugie jest gdzieś wysoko w górach. I owe jony powodowały, że niegdyś przyjeżdżali tu czescy szachiści i warcabiści, żeby im się lepiej myślało, więc i grało w swoje mądre gry.
Jeden młodszy koleś uparł się, że jesteśmy Czechami i próbuje nam odśpiewać czeski hymn. Wymienia też z dumą jakiś czeskich sportowców, o których nigdy nie słyszałam. Ale ja to się nawet na naszych sportowcach nie znam
Miłośnik starej motoryzacji również znajdzie coś dla siebie w tej dolinie! Iż Jupiter! Nieprawdaż, że piekny? Nie wiem czemu, ale motocykle z bocznymi przyczepkami są jakoś szczególnie bliskie memu sercu! Przepraszam za tak dużą ilość zdjęć, ale nie mogłam się oprzeć jego urokowi! (toperz się śmiał, że brakuje tylko fotki spod spodu
Zmierzch w wąskiej dolinie zapada dość wcześnie. Tylko szczyty gór wciąż się złocą w słońcu.
Są też świetliki! Ale nieco inne niż u nas. Mają cieplejsze i bardziej migające światło. Włóczą się też bezpańskie psy, ale zachowują się kulturalnie, nie podchodzą, nie ujadają, patrzą tylko z oddali czekajac na jakiś smakołyk. Spaceruje tu też jakaś paniusia z dwoma pupilami - te dla odmiany ujadają i szarpią się na smyczach jakby je ogniem przypalano. Z okazów zwierzyny toperz też wypatrzył karalucha na asfalcie. Mam nadzieję, że nie przywieziemy do domu zwierzątek pamiątkowych.
Do ciepłych basenów idziemy też po zmroku.
Jest wtedy super efekt - takiej buchającej pary.
Nie wspominałam jeszcze chyba, że toperz niedługo przed wyjazdem złamał sobie palec u nogi, więc kuśtyka z takim owiniętym. Nie umyka to uwadze lokalnych kuracjuszy, z których spora część też przyjeżdża tu z różnymi chorobami kości czy stawów. Palec toperza wzbudza więc powszechne zainteresowanie i chęć służenia poradą. Jeden z miejscowych np. pokazuje na migi, że nie należy zbyt długo siedzieć w źródle, bo potem lekarz piłą tarczową utnie ten palec! Jedno co jest pewne - koleś w udawaniu piły jest mistrzem! Wydaje dźwięki zupełnie jak piła, po prostu nie do rozróżnienia! Skądinąd więc ciekawe czy rozmowa była podszyta chęcią dobrej rady czy raczej potrzebą zaprezentowania niecodziennej umiejętności?
W nocy jakieś psy, nie wiem czy te bezpańskie czy paniusiowe (czy może wszystkie naraz) zaczynają przeraźliwie wyć. Może wilki albo niedźwiedzie podchodzą do wioski?
Rano wypatrzyliśmy też węża za murkiem.
Dobrze, że nikogo nie upalił, bo na tym murku sporo siedzieliśmy wieczorem.
Murek ulubiły sobie tez inne, bardzo fotogeniczne gady.
Rano jedziemy zobaczyć opuszczone łaźnie. Idę zrobić im zdjęcie z góry, ze zbocza, którym przebiega szosa. Mijam pewnego faceta. Stoi na poboczu i wrzeszczy coś do telefonu. Wygląda na to, że właśnie tłumaczy kumplowi jak należy komuś zdjąć skalp albo go wypatroszyć. I tu włażę ja... Koleś obrzuca mnie spojrzeniem z mieszaniną wściekłości i przestrachu. Wygląda jakby był porządnie zły, że ktoś właśnie poznał jego pełną emocji tajemnicę... Widać, że nie może tego tak zostawić, bo coś do mnie zagaduje, pokazując na miasto i siląc się na uśmiech. Ja rozkładam ręce, że nic nie rozumiem. Gęba faceta się rozświetla, wszystkie złe emocje znikają w jednej chwili. Słychać takie puffff... gdzie schodzi nadmiar powietrza. Dopytuje jeszcze raz po angielsku: "Nie jesteś stąd? Aha! Nic nie rozumiesz po rumuńsku? O jaka szkoda! A skąd jesteś? A pięknie u nas, co? Baile Herculane to najlepszy kurort w Rumunii. Wody, źródła i posąg Herkulesa! Życze miłego wypoczynku, co za miły dzień i jakie to szczęście, że Bóg ma nas w swojej opiece!". Żegnamy się w miłych nastrojach a ptaszki nam śpiewają.
A! Prawie bym z tego wszystkiego zapomniała zrobić zaplanowane fotki!
Dachy łaźni.
Moje łaźnie okazują się być w remoncie Cóż za niefart! Znów się spóźniłam... Zwiedzania wnętrz więc nie będzie... Wszystkie wejścia zatkane, a nawet jakby wleźć przez jaką dziure, to co za atrakcja zobaczyć betoniarkę...
Możemy się nacieszyć jedynie owym budynkiem z zewnątrz, gdzie zachowało się jeszcze sporo nieodnowionych, porośnietych pnączami rzeźb.
Poniżej, w dolinie potoku, widać baseniki samoróbki, gdzie ludzie sobie grzeją kupry w ciepłych wodach.
Zabudowa miasteczka w tej części jest miła, pałacykowa i taka jakby trochę zapomniana.
Pewnie jakby się powłóczyć po dolinie to niejedno źródełko by jeszcze znalazł! No ale my myślami już jesteśmy w Bułgarii!
W rejonie Obarsia de Camp zwraca uwagę kolorowy przystanek autobusowy.
Zaraz obok stoi też opuszczony budynek, chyba dawnej przydrożnej knajpy. Nie omieszkam go zwiedzić.
Potem suniemy już bez dłuższych postojów ku granicy. Na jednej z przydrożnych zatoczek zatrzymujemy się na ostatnie przed granicą siku.
Na zdjęciu widać jak toperz zagląda pod busia, który zaczyna wydawać dość niepokojące odgłosy. Początkowo, jeszcze przed wyjazdem z domu, zwracało uwagę takie miarowe "tutu tutu", troche jakby jechał pociąg. Najpierw słyszał to tylko toperz i zrzucał na pompę, która niedawno była naprawiana. Nasza pompa jest, oględnie mówiąc, nie do końca kompatybilna z tym modelem auta, więc jej regulacja dostarcza mechanikom sporych problemów i nie zawsze końcowy efekt prac (więc i dźwięk) jest zgodny z ideałem. Ja mam dużo mniej wyczulony słuch na dziwne dźwięki z granicy słyszalności, więc dłużej mogłam jechać z błogą nieświadomością, że coś jest nie tak jak powinno. No i owe "tutu" zaczęło się nasilać, a kręte, górskie drogi w lasach koło Aniny miały chyba na to spory wpływ. Toperz zaczyna się skłaniać, że owe "tutu" jest jednak związane z kołami, a nie pompą, a najbardziej podejrzane jest lewe przednie. Od tego czasu wsłuchujemy się już wszyscy w trójkę w busiową melodię, żeby nie powiedzieć orkiestrę wszelakich zgrzytów, których paleta będzie się stopniowo rozwijać
Im bliżej granicy tym częściej pojawiają się całe kolumny tirów - jadących, stojących na poboczach, korkujących miasta. Tir rzecz normalna w przygranicznych terenach, jednak tym razem jeszcze nie wiemy czego to jest przedsmak...
cdn
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Granicę przekraczamy mostem na Dunaju (kolejnym na tym wyjeździe), położonym między miejscowościami Calafan a Vidin. Korek tirów do granicy zaczyna się jakieś 10 km przed mostem. Jednolity pociąg kontenerów. Na granicy stoimy z godzinę lub dłużej, bo nie wiedzieć czemu wywrotki, lawety pełne aut albo coś na kształt stara, wszystko co nie jest tirem, stoi na pasie dla osobówek i go tarasuje. Babka z okienka mówi do nas po polsku. Nie wiem czy bułgarscy pogranicznicy mają obowiązkowy kurs naszego języka, ale wygląda to dziwnie. I to już drugi raz mamy taki przypadek. Kabak wreszcie jest zachwycony, że na granicy coś się dzieje. Już od początku wyjazdu dopytuje się nas kiedy będzie granica, ale taka normalna. Wygląda na to, że ta bułgarska spełniła jej oczekiwania Nawet pytali co mamy w torbach i mogła pokazać wszystkie swoje maskotki!
Za mostem sprawa z tirami wygląda jeszcze makabryczniej - korek wypełnia całą obwodnicę Vibinu i sięga aż po Dunavci. Tiry wyłączają z ruchu cały jeden pas drogi na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Z tego powodu policja kieruje ruchem i puszcza raz jednych, raz drugich. Stoją więc też korki zwykłych aut, które blokuje policja. Normalnie cyrk na kółkach. Próbujemy odbić na boczne drogi i objechać ten cały kociokwik, ale okazuje się to nie być najlepszym pomysłem. Wiele tirów też wpadło na ten pomysł i spotkało się ze swoimi pobratymcami jadącymi z przeciwka. Droga wąska, wiec mijanka się nie udała, jedna naczepa wpadła do rowu. Nie ma opcji przejechać, trzeba wracać do głównej drogi, częściowo tyłem i zdać się łaskę policyjnej nawigacji.
Tiry mają blachy z połowy Europy, ale nie tylko, Azerbejdżan, Kazachstan też widzieliśmy. Najwięcej jest chyba tureckich, austriackich i ukraińskich. Polaka wypatrzyliśmy tylko jednego. Wykorzystując bezczynność w korku mył tira wodą z rowu. Mopa przywiązał do kilkumetrowego kija. Nie wiem jak tir, ale on sam był umyty dokumentnie.
Z tymi tirami był naprawdę jakiś armagedon! W kolejnych dniach, już wiele dziesiątków kilometrów od granicy, znów widzieliśmy całe ich gąsienice po horyzont. Zawczasu policja ustawiały tiry sunące ku granicy w ogromne kolumny, ale tam gdzie akurat są drogi dwupasmowe, szerokie pobocza albo jakieś parkingi. Mogli opuszczać te miejsca dopiero, gdy gdzieś dalej zrobiło się miejsce. Całkiem mądre rozwiązanie, aby uniknąć zakorkowania całego kraju.
Nie wiem dokładnie jaka była przyczyna tego zagęszczenia ciężarówek. Obiło sie nam o uszy, że są obecnie utrudnienia w transporcie na Morzu Czarnym, inni mówili o zmianie przepisów i sposobu kontroli na granicach, co powoduje duże opóźnienia.
Na obrzeżach wioski Sratsimir mijamy ogromne, opuszczone silosy, do których przytyka wieżowiec.
I wszystko otwarte na oścież, można wejść do środka budynków, wspiąć się schodami na samą górę silosa! Witamy w Bułgarii!!! W kraju, gdzie praktycznie w każdej wsi można by przez dwa dni zwiedzać opuszczone miejsca. Gdybyśmy zatrzymywali się przy każdym interesującym budynku, to nad morze nie dojechalibyśmy za pół roku Zdajemy sobie z tego sprawę, acz z drugiej strony mam też świadomość, że każde z tych setek miejsc, gdyby było u nas, stanowiło by rewelacyjny pomysł na wycieczkę weekendową!
No ale co jak co - silosów odpuścić sobie nie możemy. Widok z góry jest fajny, ale potwierdza nasze najgosze obawy - tam gdzie jedziemy horyzont jest czarny. Nosz k...! Jechać ponad 1500 km na południe, żeby ci zaś dolało????
Tereny, przez które jedziemy (główną drogą nr 1!) są przestrzenne, puste i jakby wyludnione. Mijamy kolejne wioski, które wyglądają często na niezamieszkałe. Domy sprawiają wrażenie jakby ktoś pół roku temu zamknął je na klucz i zniknął. Ulicami tylko przedburzowy wiatr miecie liśćmi czy styropianowymi kubeczkami po kawie, które tutaj jest chyba w modzie wywalać z okien samochodu. Aut też nas mija niewiele. Od kiedy zniknęły tiry (a w którymś momencie się zdematerializowały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki), całą szosę mamy praktycznie dla siebie. I teraz pytanie - czy tutaj naprawdę jest pusto? Czy tu właśnie jest normalnie, a to my zamieszkując obecną Polskę mamy przekręcone postrzeganie rzeczywistości. Bo u nas obecnie wieś czy miasteczko = ciągłe remonty, wizgi kosiarek, ujadanie psów, 5 trąbiących aut siedzących w zderzaku i ludzie biegający w kółko jak nakręceni. Obecność niezniszczonych drzew, wyższej trawy czy nie śmierdzącej świeżą farbą elewacji podświadomie postrzega się jako atrybuty miejsca zapomnianego i opuszczonego. Jedziemy więc rozglądając się wokoło, wsłuchując w dzwoniącą w uszach ciszę, przenikając wzrokiem ten bezmiar spokoju i zastanawiając się po raz kolejny czy istnieje rzeczywistość obiektywna, czy wszystko jest jedynie kwestią porównania z czymś innym i wybrania punktu odniesienia.
Ogólnie więc mówiąc - już trzeci raz jesteśmy w Bułgarii (poprzednio w 2005 i 2016 roku) i niezmiennie się nam tu podoba! No ale świat rajem nie jest i zawsze coś musi być do dupy, a dziś ten punkt wzięła na swoje barki pogoda. Do Belogradczika wjeżdżamy już w szarościach i potokach deszczu.
Na biwak mamy upatrzone dwa miejsca za miastem. Pierwsze jest super, ale zachciewa się nam oglądać i drugie. Drugie miejsce okazuje się być totalnie beznadziejne, a dodatkowo busio prawie grzęźnie w świeżo utworzonej przez opad mazi koloru ceglastego. Ponad kilometr wracamy na wstecznym. Rozkładamy się pod wcześniej upatrzonym dębem, przy wiacie z kominkiem i huśtawką na drzewie i zachodzimy w głowę co nam w ogóle odbiło, że mogliśmy próbowac szukać innego miejsca, gdy to jest idealne.
Tymczasem w kółku busia coś zaczyna bardziej stukać. Może opona jest uszkodzona? Od teraz codziennie ją oglądamy, analizując rysy czy istnienie potencjalnych wybuleń. Jedno jest pewne - jazda tyłem po grząskiej glinie nie wpłynęła korzystnie na kondycję biednego busia. Widocznie busio popiera maksymę: "ni szagu nazad" i bardzo nie lubi się cofać
Cały wieczór leje. Jak w Karpatach... Ale fakt - jest o niebo cieplej, można chodzić w bluzie. W tej chwili deszcz nas bardzo nie martwi, mamy miejscówkę, gdzie możemy palić ognisko pod dachem. Pieczemy więc grzanki i gotujemy kilka czajników herbaty.
Po wieczornych deszczach przychodzi słoneczny poranek. Możemy więc w pełni docenić w jak ładnym miejscu przyszło nam dziś nocować!
W czasie śniadania odwiedza nas takowy jegomość. Kabak karmi go serem tzn. próbuje, bo jegomość jeść nie chce...
Czasem trzeba też znaleźć chwilę na porządne sprzątanie i trzepanie dywanów
Idziemy na spacer w skałkowate tereny położone nad naszym biwakowiskiem. Są cudne, rude i puste. Mijamy kilka dogodnych punktów widokowych niespapranych barierkami. Każdy może podejść do przepaści na tyle blisko, na ile ma potrzebę i chęci. Taka drobna rzecz a zwraca uwagę i bardzo cieszy. I nic nie zasłania krajobrazu!
Ciekawe mają tu kształty skałek. Wszędzie można się dopatrywać jakiś gęb, dziwnych zamków, zaklętych w kamień światyń - lub co tam komu akurat w danym momencie po myślach chodzi. Kabak np. twierdzi, że dużo formacji przypomina kupę.
Dalszy plan tworzą wyższe, lesite góry. Z tej odległości sprawiają wrażenie dzikich i nie porytych działalnością człowieka. Czy tak jest w rzeczywistości? Może kiedyś będzie okazja sprawdzić. To chyba Stara Planina, pasmo, które się ciągnie przez całą Bułgarię.
Ścieżki też mają tu ceglasta barwę! Nawet te w lesie!
Jedna z bardziej urokliwych półek skalnych - duży taras cały pokryty porostami o aromacie tymianku. Tu robimy pierwszy popas.
A drugi pod taką pionową skałką. Zbyt duża ilość ładnych miejsc powoduje kłopoty z wyborem
Widziana z bliska struktura skałek - kamyczki pozlepiane gliną. Do wspinaczki toto się raczej mało nadaje
Krajobraz na tej trasie ma raczej mało kolorow, dominuje rudość skał i zieleń dębów. Acz czasem trafi się żółty, pachnący dywan.
Gdzieniegdzie między skałami majaczą dachy jakiś niewielkich zabudowań, wiejskie chatki albo bacówki?
Jest też widoczna jakaś wypaśna knajpa.
Ciepłym słoneczkiem cieszymy się z godzinę czy dwie. Powoli horyzonty granatowieją i nadciągają kolejne burze. Góry w oddali spowijają juz mgły. Chmury wirują, powietrze co chwilę rozcinają błyskawice, a echo wśród skał powtarza łoskot grzmotów. Fajnie jest! Zwłaszcza jak całe widowisko jest wciąż daleko, a nam dogrzewają w kupry ciepłe promienie.
Potem jedziemy do miasteczka. Po drodze mijamy wozy wracające z sianokosów.
Jak na miejsce bardzo turystyczne to Belogradczik prezentuje się nadpodziw sympatycznie. Wiele elementów zabudowy wkomponowane jest pomiędzy skałki.
Mają tu też betonowy pomnik, który wącha swoją rękę.
Zarosłymi schodami wspinamy się pod mury twierdzy.
Na zboczach dominują gliniane, wiejskie chatki.
Widoki z góry pokazują, że to całkiem spora miejscowość.
Taki zestaw kempingowy to ja rozumiem!
Przed nami twierdza Kaleto, zbudowana jeszcze w czasach rzymskich. W kolejnych wiekach była rozbudowywana, a ostatni raz wykorzystywana zgodnie z wojennym przeznaczeniem była w XIX wieku. Miejsce wydawało się idealne do celów obronnych - naturalne, kilkudziesięciometrowe skały ułatwiały zagospodarowanie terenu i utrudniały włażenie osób niepowołanych. Murami musieli wzmocnić jedynie niektóre części wzgórza.
Kamienie obrobione ręką człowieka świetnie wkomponowano w otoczenie - i kolorem i formą pasują tu jak ulał!
Na twierdzy nie mamy już słonka. Burzowe chmury podlazły bardzo blisko. Nie wiemy ile mamy jeszcze czasu zwiedzania na sucho.... Może pół godziny, a może 5 minut? Przyjemniej by się wygrzewać na ciepłej skale, ale niezaprzeczalne jest, że granat przewalających się chmur i smugi zlew znaczących horyzont znacznie zwiększają koloryt i atmosferę takich miejsc.
I może właśnie dlatego, że pogoda oględnie mówiąc "nie jest idealna", na twierdzy jest w miarę pusto? Może też dlatego z praktycznie wszystkimi innymi bywalcami skał nawiązujemy jakieś miłe interakcje? Mijamy wycieczkę szkolną z Sofii, klasa 4. Tu głównie nasze żabie czapki budzą furorę, pożyczamy je więc kilku dzieciakom do zdjęć. Pani wychowawczyni jest chyba na nas trochę zła, bo planowała szybką ewakuację klasy z zamku zanim zacznie lać, a tu się napatoczyli jacyś debile w zielonych czapkach i wszystkie misterne plany legły w gruzach.
Jest też para na romantycznej randce. Bułgar i Rosjanka. Poznali się na Tinderze. Są też austriaccy emeryci, którzy miesiąc temu kupili kampera i wyruszyli w świat na wycieczkę beż powrotu - bo mieszkanie już sprzedali. A poza tym to tylko skały i pioruny. Polujemy na fotki z błyskawicą, ale one nie chcą współpracować. Na dodatek zaczyna lać. Zwijamy się w dół i chowamy pod parasole i zadaszenia budek z pamiątkami. Skutkuje to dwoma butelkami domowego wina i dwustronnym różówym jednorożcem
Kolejną falę zwiększenia opadu przeczekujemy w niedokończonym domu z cegły - zaraz pod murami twierdzy. Miejsce przestronne, suche i co wręcz dziwi - bardzo czyste. Nie ma żadnych śmieci. Jakby tu nikt nie bywał, nie ma nawet ściennych napisów!
Po drodze mijamy tinderową parkę. Babeczkę chyba bardzo cieszy ciepły deszcz, bo rozebrała się juz do stanika i tańczy wśród padających kropli. Może ona jest z jakiegoś Norylska i napawa się tym, że świat może być taki nielodowaty? Jej znajomy też się cieszy, acz mam wrażenie, że mniej deszczem, a bardziej widokiem roznegliżowanej koleżanki.
Na wyjeździe z miasteczka zaglądamy na jeszcze jeden punkt widokowy. Skąpane w deszczu skały, mgły w oddali i woda zalewająca obiektyw.
W samym tym Belogradcziku można by spędzić tydzień i łazić po tych skalnych pagórach! Trochę nam więc żal opuszczać to miejsce, ale wzywają kolejne, niegorsze! Patrzymy więc w dal nieco tęsknie jak ten skalny ludek i... suniemy ku kolejnym przygodom!
cdn
Za mostem sprawa z tirami wygląda jeszcze makabryczniej - korek wypełnia całą obwodnicę Vibinu i sięga aż po Dunavci. Tiry wyłączają z ruchu cały jeden pas drogi na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Z tego powodu policja kieruje ruchem i puszcza raz jednych, raz drugich. Stoją więc też korki zwykłych aut, które blokuje policja. Normalnie cyrk na kółkach. Próbujemy odbić na boczne drogi i objechać ten cały kociokwik, ale okazuje się to nie być najlepszym pomysłem. Wiele tirów też wpadło na ten pomysł i spotkało się ze swoimi pobratymcami jadącymi z przeciwka. Droga wąska, wiec mijanka się nie udała, jedna naczepa wpadła do rowu. Nie ma opcji przejechać, trzeba wracać do głównej drogi, częściowo tyłem i zdać się łaskę policyjnej nawigacji.
Tiry mają blachy z połowy Europy, ale nie tylko, Azerbejdżan, Kazachstan też widzieliśmy. Najwięcej jest chyba tureckich, austriackich i ukraińskich. Polaka wypatrzyliśmy tylko jednego. Wykorzystując bezczynność w korku mył tira wodą z rowu. Mopa przywiązał do kilkumetrowego kija. Nie wiem jak tir, ale on sam był umyty dokumentnie.
Z tymi tirami był naprawdę jakiś armagedon! W kolejnych dniach, już wiele dziesiątków kilometrów od granicy, znów widzieliśmy całe ich gąsienice po horyzont. Zawczasu policja ustawiały tiry sunące ku granicy w ogromne kolumny, ale tam gdzie akurat są drogi dwupasmowe, szerokie pobocza albo jakieś parkingi. Mogli opuszczać te miejsca dopiero, gdy gdzieś dalej zrobiło się miejsce. Całkiem mądre rozwiązanie, aby uniknąć zakorkowania całego kraju.
Nie wiem dokładnie jaka była przyczyna tego zagęszczenia ciężarówek. Obiło sie nam o uszy, że są obecnie utrudnienia w transporcie na Morzu Czarnym, inni mówili o zmianie przepisów i sposobu kontroli na granicach, co powoduje duże opóźnienia.
Na obrzeżach wioski Sratsimir mijamy ogromne, opuszczone silosy, do których przytyka wieżowiec.
I wszystko otwarte na oścież, można wejść do środka budynków, wspiąć się schodami na samą górę silosa! Witamy w Bułgarii!!! W kraju, gdzie praktycznie w każdej wsi można by przez dwa dni zwiedzać opuszczone miejsca. Gdybyśmy zatrzymywali się przy każdym interesującym budynku, to nad morze nie dojechalibyśmy za pół roku Zdajemy sobie z tego sprawę, acz z drugiej strony mam też świadomość, że każde z tych setek miejsc, gdyby było u nas, stanowiło by rewelacyjny pomysł na wycieczkę weekendową!
No ale co jak co - silosów odpuścić sobie nie możemy. Widok z góry jest fajny, ale potwierdza nasze najgosze obawy - tam gdzie jedziemy horyzont jest czarny. Nosz k...! Jechać ponad 1500 km na południe, żeby ci zaś dolało????
Tereny, przez które jedziemy (główną drogą nr 1!) są przestrzenne, puste i jakby wyludnione. Mijamy kolejne wioski, które wyglądają często na niezamieszkałe. Domy sprawiają wrażenie jakby ktoś pół roku temu zamknął je na klucz i zniknął. Ulicami tylko przedburzowy wiatr miecie liśćmi czy styropianowymi kubeczkami po kawie, które tutaj jest chyba w modzie wywalać z okien samochodu. Aut też nas mija niewiele. Od kiedy zniknęły tiry (a w którymś momencie się zdematerializowały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki), całą szosę mamy praktycznie dla siebie. I teraz pytanie - czy tutaj naprawdę jest pusto? Czy tu właśnie jest normalnie, a to my zamieszkując obecną Polskę mamy przekręcone postrzeganie rzeczywistości. Bo u nas obecnie wieś czy miasteczko = ciągłe remonty, wizgi kosiarek, ujadanie psów, 5 trąbiących aut siedzących w zderzaku i ludzie biegający w kółko jak nakręceni. Obecność niezniszczonych drzew, wyższej trawy czy nie śmierdzącej świeżą farbą elewacji podświadomie postrzega się jako atrybuty miejsca zapomnianego i opuszczonego. Jedziemy więc rozglądając się wokoło, wsłuchując w dzwoniącą w uszach ciszę, przenikając wzrokiem ten bezmiar spokoju i zastanawiając się po raz kolejny czy istnieje rzeczywistość obiektywna, czy wszystko jest jedynie kwestią porównania z czymś innym i wybrania punktu odniesienia.
Ogólnie więc mówiąc - już trzeci raz jesteśmy w Bułgarii (poprzednio w 2005 i 2016 roku) i niezmiennie się nam tu podoba! No ale świat rajem nie jest i zawsze coś musi być do dupy, a dziś ten punkt wzięła na swoje barki pogoda. Do Belogradczika wjeżdżamy już w szarościach i potokach deszczu.
Na biwak mamy upatrzone dwa miejsca za miastem. Pierwsze jest super, ale zachciewa się nam oglądać i drugie. Drugie miejsce okazuje się być totalnie beznadziejne, a dodatkowo busio prawie grzęźnie w świeżo utworzonej przez opad mazi koloru ceglastego. Ponad kilometr wracamy na wstecznym. Rozkładamy się pod wcześniej upatrzonym dębem, przy wiacie z kominkiem i huśtawką na drzewie i zachodzimy w głowę co nam w ogóle odbiło, że mogliśmy próbowac szukać innego miejsca, gdy to jest idealne.
Tymczasem w kółku busia coś zaczyna bardziej stukać. Może opona jest uszkodzona? Od teraz codziennie ją oglądamy, analizując rysy czy istnienie potencjalnych wybuleń. Jedno jest pewne - jazda tyłem po grząskiej glinie nie wpłynęła korzystnie na kondycję biednego busia. Widocznie busio popiera maksymę: "ni szagu nazad" i bardzo nie lubi się cofać
Cały wieczór leje. Jak w Karpatach... Ale fakt - jest o niebo cieplej, można chodzić w bluzie. W tej chwili deszcz nas bardzo nie martwi, mamy miejscówkę, gdzie możemy palić ognisko pod dachem. Pieczemy więc grzanki i gotujemy kilka czajników herbaty.
Po wieczornych deszczach przychodzi słoneczny poranek. Możemy więc w pełni docenić w jak ładnym miejscu przyszło nam dziś nocować!
W czasie śniadania odwiedza nas takowy jegomość. Kabak karmi go serem tzn. próbuje, bo jegomość jeść nie chce...
Czasem trzeba też znaleźć chwilę na porządne sprzątanie i trzepanie dywanów
Idziemy na spacer w skałkowate tereny położone nad naszym biwakowiskiem. Są cudne, rude i puste. Mijamy kilka dogodnych punktów widokowych niespapranych barierkami. Każdy może podejść do przepaści na tyle blisko, na ile ma potrzebę i chęci. Taka drobna rzecz a zwraca uwagę i bardzo cieszy. I nic nie zasłania krajobrazu!
Ciekawe mają tu kształty skałek. Wszędzie można się dopatrywać jakiś gęb, dziwnych zamków, zaklętych w kamień światyń - lub co tam komu akurat w danym momencie po myślach chodzi. Kabak np. twierdzi, że dużo formacji przypomina kupę.
Dalszy plan tworzą wyższe, lesite góry. Z tej odległości sprawiają wrażenie dzikich i nie porytych działalnością człowieka. Czy tak jest w rzeczywistości? Może kiedyś będzie okazja sprawdzić. To chyba Stara Planina, pasmo, które się ciągnie przez całą Bułgarię.
Ścieżki też mają tu ceglasta barwę! Nawet te w lesie!
Jedna z bardziej urokliwych półek skalnych - duży taras cały pokryty porostami o aromacie tymianku. Tu robimy pierwszy popas.
A drugi pod taką pionową skałką. Zbyt duża ilość ładnych miejsc powoduje kłopoty z wyborem
Widziana z bliska struktura skałek - kamyczki pozlepiane gliną. Do wspinaczki toto się raczej mało nadaje
Krajobraz na tej trasie ma raczej mało kolorow, dominuje rudość skał i zieleń dębów. Acz czasem trafi się żółty, pachnący dywan.
Gdzieniegdzie między skałami majaczą dachy jakiś niewielkich zabudowań, wiejskie chatki albo bacówki?
Jest też widoczna jakaś wypaśna knajpa.
Ciepłym słoneczkiem cieszymy się z godzinę czy dwie. Powoli horyzonty granatowieją i nadciągają kolejne burze. Góry w oddali spowijają juz mgły. Chmury wirują, powietrze co chwilę rozcinają błyskawice, a echo wśród skał powtarza łoskot grzmotów. Fajnie jest! Zwłaszcza jak całe widowisko jest wciąż daleko, a nam dogrzewają w kupry ciepłe promienie.
Potem jedziemy do miasteczka. Po drodze mijamy wozy wracające z sianokosów.
Jak na miejsce bardzo turystyczne to Belogradczik prezentuje się nadpodziw sympatycznie. Wiele elementów zabudowy wkomponowane jest pomiędzy skałki.
Mają tu też betonowy pomnik, który wącha swoją rękę.
Zarosłymi schodami wspinamy się pod mury twierdzy.
Na zboczach dominują gliniane, wiejskie chatki.
Widoki z góry pokazują, że to całkiem spora miejscowość.
Taki zestaw kempingowy to ja rozumiem!
Przed nami twierdza Kaleto, zbudowana jeszcze w czasach rzymskich. W kolejnych wiekach była rozbudowywana, a ostatni raz wykorzystywana zgodnie z wojennym przeznaczeniem była w XIX wieku. Miejsce wydawało się idealne do celów obronnych - naturalne, kilkudziesięciometrowe skały ułatwiały zagospodarowanie terenu i utrudniały włażenie osób niepowołanych. Murami musieli wzmocnić jedynie niektóre części wzgórza.
Kamienie obrobione ręką człowieka świetnie wkomponowano w otoczenie - i kolorem i formą pasują tu jak ulał!
Na twierdzy nie mamy już słonka. Burzowe chmury podlazły bardzo blisko. Nie wiemy ile mamy jeszcze czasu zwiedzania na sucho.... Może pół godziny, a może 5 minut? Przyjemniej by się wygrzewać na ciepłej skale, ale niezaprzeczalne jest, że granat przewalających się chmur i smugi zlew znaczących horyzont znacznie zwiększają koloryt i atmosferę takich miejsc.
I może właśnie dlatego, że pogoda oględnie mówiąc "nie jest idealna", na twierdzy jest w miarę pusto? Może też dlatego z praktycznie wszystkimi innymi bywalcami skał nawiązujemy jakieś miłe interakcje? Mijamy wycieczkę szkolną z Sofii, klasa 4. Tu głównie nasze żabie czapki budzą furorę, pożyczamy je więc kilku dzieciakom do zdjęć. Pani wychowawczyni jest chyba na nas trochę zła, bo planowała szybką ewakuację klasy z zamku zanim zacznie lać, a tu się napatoczyli jacyś debile w zielonych czapkach i wszystkie misterne plany legły w gruzach.
Jest też para na romantycznej randce. Bułgar i Rosjanka. Poznali się na Tinderze. Są też austriaccy emeryci, którzy miesiąc temu kupili kampera i wyruszyli w świat na wycieczkę beż powrotu - bo mieszkanie już sprzedali. A poza tym to tylko skały i pioruny. Polujemy na fotki z błyskawicą, ale one nie chcą współpracować. Na dodatek zaczyna lać. Zwijamy się w dół i chowamy pod parasole i zadaszenia budek z pamiątkami. Skutkuje to dwoma butelkami domowego wina i dwustronnym różówym jednorożcem
Kolejną falę zwiększenia opadu przeczekujemy w niedokończonym domu z cegły - zaraz pod murami twierdzy. Miejsce przestronne, suche i co wręcz dziwi - bardzo czyste. Nie ma żadnych śmieci. Jakby tu nikt nie bywał, nie ma nawet ściennych napisów!
Po drodze mijamy tinderową parkę. Babeczkę chyba bardzo cieszy ciepły deszcz, bo rozebrała się juz do stanika i tańczy wśród padających kropli. Może ona jest z jakiegoś Norylska i napawa się tym, że świat może być taki nielodowaty? Jej znajomy też się cieszy, acz mam wrażenie, że mniej deszczem, a bardziej widokiem roznegliżowanej koleżanki.
Na wyjeździe z miasteczka zaglądamy na jeszcze jeden punkt widokowy. Skąpane w deszczu skały, mgły w oddali i woda zalewająca obiektyw.
W samym tym Belogradcziku można by spędzić tydzień i łazić po tych skalnych pagórach! Trochę nam więc żal opuszczać to miejsce, ale wzywają kolejne, niegorsze! Patrzymy więc w dal nieco tęsknie jak ten skalny ludek i... suniemy ku kolejnym przygodom!
cdn
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Suniemy przez uśpione, skąpane w deszczu wioski, Izvos, Borovica. Tylko oburzone koty z ociekającym futrem przemykają przez drogę. Kolejnym bardzo dużym plusem Bułgarii jest powszechna dostępność otwartych kontenerów na śmieci. W Polsce to na każdym wyjeździe mamy ogromny problem co zrobić z naszym cieknącym i zaczynającym śmierdzieć workiem. Podrzucać na osiedlach pod kratę? Rozpruć i wciskać w wąskie szczelinki parkowych czy przystankowych kubełków? Tu tego problemu nie ma - śmietników jest więcej niż ludzi. Nie ma też problemu z ich znalezieniem - czasem wręcz stoją na środku szosy.
Na główną drogę włączamy się w miasteczku Rużnici. Tu też jest pusto. Jakby ktoś pstryk! i wyłączył ruch! Wręcz się zastanawiamy czy nie przegapiliśmy jakiegoś zakazu wjazdu, objazdu czy informacji po bułgarsku, że poruszający się tu śmiałkowie zaraz wpadną w czarną dziurę.
Bułgarskie drogi mają też to do siebie, że omijają centra większych miejscowości. Szukanie sklepu według zasady "jak zobaczymy sklep to się zatrzymamy" musiałoby się skończyć śmiercią głodową. Sklepu nigdzie nie ma w zasięgu wzroku, a kilometry lecą. Decydujemy się więc zjechać do Montany i tam aktywnie takowego poszukać. Tak Montana! Przed oczami zaraz staje mi opuszczony dom pod Lewinem Brzeskim i koczująca tam ekipa niedoszłych autostopowiczów! ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... zonym.html ) Ależ to było miłe spotkanie!
Montana wita nas blokowiskami utopionymi w deszczu.
Lokalny market też sprawia wrażenie nieco opuszczonego. Jestem jego jedyną klientką. Market widmo! Tylko znudzony personel dłubie w zębach. Przyćmione światło, w połowie tylko zapełnione półki i pustka... Był kiedyś w Polsce taki sklep - Lider Price się nazywał i on właśnie tak wyglądał. A może tylko oddział bytomski? Uwielbiałam do niego chodzić, często zaglądałam tam wracając ze szkoly. Nawet nie żeby coś kupić, ale powłóczyć się po ledwo oświetlonej hali fabrycznej między stalowymi półkami i czasem natknąć na porzucony wózek widłowy.
Za Montaną ktoś włączył ruch. Teraz nerwowość na drodze stara się odkuć za cały spokój jaki towarzyszył nam od rana. Jadąc w kierunku Vracy cały czas mamy na dupie rozpędzonego tureckiego tira, który trąbi, miga światłami, a kierowca chyba już się porobił w portki z oburzenia, że ktoś śmie jeździć w porywach osiemdziesiątką. Kilkakrotnie zjeżdżamy na pobocze czy w zatoczki autobusowe, aby tych oszołomów przepuścić - niech jadą sobie w cholere! Acz prawie natychmiast pojawiają się następne ciężarówki - i to zupełnie identyczne! Biały tir na tureckich blachach z wyrywnym debilem w środku. Ile takowych przepuściliśmy? 5? 10? A źródełko nie wysycha i ciągle wypluwa kolejnych... Wiele jest takich momentów w życiu, gdy teoria symulacji i poczucie bycia na planie gry komputerowej zdaje się bardziej pasować do okoliczności, niż taka rzeczywistość o jakiej się powszechnie mówi...
W tle zaczynają się pojawiać skaliste góry, które od czasu do czasu rozświetla słońce.
Jedna z wielu ruinek na obrzeżach Vracy.
Przez miasto przemykamy kierując się na Zgorigrad i malownicze białe zbocza. Przy serpentynach nad jedną z dolin stajemy na nocleg. Towarzyszy nam pasterz z owcami i kozami.
Część z tej chudoby to chyba jakieś skrzyżowanie z dzikimi kozicami, bo wspinaczka na pionowe skały nie stanowi dla nich problemu. Przynajmniej za naszego pobytu żadna nie spadła, a chyba grały tam w berka
Jest to jedno z bardziej widokowych miejsc, gdzie przyszło nam biwakować na tym wyjeździe. W kategorii kwiecistych łąk też miałoby wysoką pozycję!
Siedzi tu w krzakach blok betonu, jakby dawna podpora jakiegoś masztu? Ktoś fajnie ustylizował to na domek!
Za stolik służy nam taki punkt.
Oprócz beczenia i dzwoneczków towarzyszą nam oczywiście tutułowe cykady. Również echo gdaczących kur ze Zgorigradu niesie się wsród skał. Wieczór mija nam na degustacjach pamiątek z Belogradczyka.
Rano budzimy się w chmurach. Jak zupełnie inaczej wygląda to miejsce! Tak jakby góry były dwa razy wyższe i bardziej przepaściste. Jest w nich jakaś tajemniczość i niedostępność (której wczoraj zdecydowanie nie było
Śniadanie zjadamy w busiu. Wiata niestety przecieka. Deszcze w Bułgarii są nagłe i niesamowicie obfite. Idziesz do kibla zadowolona, że akurat nie pada i nagle w jednej sekundzie włącza się wodospad nad twoją głową. Wracasz w postaci całkowicie wykąpanej. Albo wyjmujesz z busia torbę, aby ją przełożyć w inne miejsce i pstryk! chowasz już całkowicie ociekająca. Tak... Spalone słońcem, wygrzane suchorośla mówili... Trudne do wytrzymania upały na tym strasznym południu... Bez klimy zdechnąć można... Jasne... Jak tak dalej pójdzie to będzie trzeba webasto nocami odpalać... I kupić nowe parasole, bo te co mamy już nam połamał wiatr...
Na wyjeździe z miasteczka żegna nas takowy betonowy jegomość w kasku.
Gdy wyjeżdżamy z Vracy w kierunku północnym rzuca się nam w oczy wieżowiec, którego stan zarośnięcia i szarości okien sugeruje, że obiekt ten może nie być używany. Tak trafiamy, zupełnym przypadkiem, w miejsce zwane Studencki Grad. Jest to cały kompleks, który był (lub miał być) miasteczkiem akademickim, ale coś poszło nie tak.
Nasza przygoda z tym miejscem zaczyna się od opuszczonej pętli trolejbusów.
Gdzieś w oddali przeziera zamglone miasto.
Część tutejszych budynków czy placów zajmują obecnie jakieś warsztaty, złomowiska czy magazyny, ale na szczęście ich pracownicy nie należą do osób wścibskich i nadgorliwych - zajmują się swoją robotą, a co dzieje się poza zakładem im przykładnie wisi. Zwiedzamy więc swobodnie i nikt nam nie zakłóca sielanki dnia dzisiejszego.
Zaraz obok stoi ów wieżowiec - obecnie zamieszkany chyba tylko przez gołębie. Ich gruchanie aż dudni po okolicy, bo ogromny, pusty budynek działa jak głośnik!
Różne detale zaobserwowane w najbliższej okolicy.
Dogodnych wejść do środka nie namierzamy. Jedne drzwi sprawiają wrażenie niezamkniętych, ale przy próbach otwarcia na więcej niż 5 cm okazują się być zatarasowane od środka pryzmą dziesięciu stołów. Bywają otwarte okna, ale na pierwszym piętrze, co przekracza nasze umiejętności teleportacji. Większość okien parteru ma kraty.
Ale wejść się da, co kilka miesięcy później udowodnił kolega Piotrek! (pozdrawiamy!!
Poniżej kilka zdjęć zrobionych przez Piotrka. Z dachu wieżowca - za dnia:
I nocą.
Widok z dachu na inne opuszczone budynki Studenckiego Gradu.
Zdjęcia z wewnątrz wieżowca:
My tymczasem, nie mając sukcesów w przenikaniu do wnętrz wieżowca, postanawiamy odwiedzić kolejne budynki. Są mniejsze i przypominają szkoły, sale gimnastyczne, a między nimi rozciagają się zarastające boiska.
Każde okno inne!
Tu kiedyś trzymano jakieś zwierzaki.
Życie jak widać toczy się nadal, więc być może dalej te sale gimnastyczne służą za obory?
Wokół całego kompleksu wije się droga z połamanego asfaltu, przebijając się przez zielony tunel.
Oczu jednak nie należy wznosić zbyt wysoko, bo teren jest pełen otwartych studzienek kanalizacyjnych. Jazda przypomina więc slalom gigant z gałęziami drapiącymi w dach i włażącymi przez okna. Dzień dzisiejszy nauczył nas, że nie należy jeść kanapek w samochodzie przy otwartych oknach. Kabakowi gałąź wyrwała z rak kanapkę! Ja wiem, że są na świecie mięsożerne rośliny, ale żeby porywały chleb z kiełbasą?? Skandal! I to takie okazy wśród roślin ruderalnych? Jak to podróże kształcą, również w dziedzinie botaniki!
Nie udaje się jednak objechać terenu dookoła - przed nami rozłozyła się kałuża wielka jak jezioro, rozlewająca się na całą drogę. Woda jest mętna i dosyć głęboka, a co gorsza nie widać ile na jej dnie jest otwartych studzienek... Zawrócić w owym tunelu nie bardzo się da, zwłaszcza krowiastym busiem. Przychodzi się cofać - już trzeci raz na tym wyjeździe. Toperz chce mi urwać głowę, że znowu wpuściłam nas w maliny - i to takie dosłowne. Kolczaste krzaki z czerwonym owocem również tu występują.
Ufff... Busio wyjechał i nic sobie nie urwał! Obiecujemy sobie, że na jakiś czas damy sobie spokój z opuszczonymi. Ale zapominamy, że to Bułgaria, tutaj się tak po prostu nie da!
cdn
Na główną drogę włączamy się w miasteczku Rużnici. Tu też jest pusto. Jakby ktoś pstryk! i wyłączył ruch! Wręcz się zastanawiamy czy nie przegapiliśmy jakiegoś zakazu wjazdu, objazdu czy informacji po bułgarsku, że poruszający się tu śmiałkowie zaraz wpadną w czarną dziurę.
Bułgarskie drogi mają też to do siebie, że omijają centra większych miejscowości. Szukanie sklepu według zasady "jak zobaczymy sklep to się zatrzymamy" musiałoby się skończyć śmiercią głodową. Sklepu nigdzie nie ma w zasięgu wzroku, a kilometry lecą. Decydujemy się więc zjechać do Montany i tam aktywnie takowego poszukać. Tak Montana! Przed oczami zaraz staje mi opuszczony dom pod Lewinem Brzeskim i koczująca tam ekipa niedoszłych autostopowiczów! ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... zonym.html ) Ależ to było miłe spotkanie!
Montana wita nas blokowiskami utopionymi w deszczu.
Lokalny market też sprawia wrażenie nieco opuszczonego. Jestem jego jedyną klientką. Market widmo! Tylko znudzony personel dłubie w zębach. Przyćmione światło, w połowie tylko zapełnione półki i pustka... Był kiedyś w Polsce taki sklep - Lider Price się nazywał i on właśnie tak wyglądał. A może tylko oddział bytomski? Uwielbiałam do niego chodzić, często zaglądałam tam wracając ze szkoly. Nawet nie żeby coś kupić, ale powłóczyć się po ledwo oświetlonej hali fabrycznej między stalowymi półkami i czasem natknąć na porzucony wózek widłowy.
Za Montaną ktoś włączył ruch. Teraz nerwowość na drodze stara się odkuć za cały spokój jaki towarzyszył nam od rana. Jadąc w kierunku Vracy cały czas mamy na dupie rozpędzonego tureckiego tira, który trąbi, miga światłami, a kierowca chyba już się porobił w portki z oburzenia, że ktoś śmie jeździć w porywach osiemdziesiątką. Kilkakrotnie zjeżdżamy na pobocze czy w zatoczki autobusowe, aby tych oszołomów przepuścić - niech jadą sobie w cholere! Acz prawie natychmiast pojawiają się następne ciężarówki - i to zupełnie identyczne! Biały tir na tureckich blachach z wyrywnym debilem w środku. Ile takowych przepuściliśmy? 5? 10? A źródełko nie wysycha i ciągle wypluwa kolejnych... Wiele jest takich momentów w życiu, gdy teoria symulacji i poczucie bycia na planie gry komputerowej zdaje się bardziej pasować do okoliczności, niż taka rzeczywistość o jakiej się powszechnie mówi...
W tle zaczynają się pojawiać skaliste góry, które od czasu do czasu rozświetla słońce.
Jedna z wielu ruinek na obrzeżach Vracy.
Przez miasto przemykamy kierując się na Zgorigrad i malownicze białe zbocza. Przy serpentynach nad jedną z dolin stajemy na nocleg. Towarzyszy nam pasterz z owcami i kozami.
Część z tej chudoby to chyba jakieś skrzyżowanie z dzikimi kozicami, bo wspinaczka na pionowe skały nie stanowi dla nich problemu. Przynajmniej za naszego pobytu żadna nie spadła, a chyba grały tam w berka
Jest to jedno z bardziej widokowych miejsc, gdzie przyszło nam biwakować na tym wyjeździe. W kategorii kwiecistych łąk też miałoby wysoką pozycję!
Siedzi tu w krzakach blok betonu, jakby dawna podpora jakiegoś masztu? Ktoś fajnie ustylizował to na domek!
Za stolik służy nam taki punkt.
Oprócz beczenia i dzwoneczków towarzyszą nam oczywiście tutułowe cykady. Również echo gdaczących kur ze Zgorigradu niesie się wsród skał. Wieczór mija nam na degustacjach pamiątek z Belogradczyka.
Rano budzimy się w chmurach. Jak zupełnie inaczej wygląda to miejsce! Tak jakby góry były dwa razy wyższe i bardziej przepaściste. Jest w nich jakaś tajemniczość i niedostępność (której wczoraj zdecydowanie nie było
Śniadanie zjadamy w busiu. Wiata niestety przecieka. Deszcze w Bułgarii są nagłe i niesamowicie obfite. Idziesz do kibla zadowolona, że akurat nie pada i nagle w jednej sekundzie włącza się wodospad nad twoją głową. Wracasz w postaci całkowicie wykąpanej. Albo wyjmujesz z busia torbę, aby ją przełożyć w inne miejsce i pstryk! chowasz już całkowicie ociekająca. Tak... Spalone słońcem, wygrzane suchorośla mówili... Trudne do wytrzymania upały na tym strasznym południu... Bez klimy zdechnąć można... Jasne... Jak tak dalej pójdzie to będzie trzeba webasto nocami odpalać... I kupić nowe parasole, bo te co mamy już nam połamał wiatr...
Na wyjeździe z miasteczka żegna nas takowy betonowy jegomość w kasku.
Gdy wyjeżdżamy z Vracy w kierunku północnym rzuca się nam w oczy wieżowiec, którego stan zarośnięcia i szarości okien sugeruje, że obiekt ten może nie być używany. Tak trafiamy, zupełnym przypadkiem, w miejsce zwane Studencki Grad. Jest to cały kompleks, który był (lub miał być) miasteczkiem akademickim, ale coś poszło nie tak.
Nasza przygoda z tym miejscem zaczyna się od opuszczonej pętli trolejbusów.
Gdzieś w oddali przeziera zamglone miasto.
Część tutejszych budynków czy placów zajmują obecnie jakieś warsztaty, złomowiska czy magazyny, ale na szczęście ich pracownicy nie należą do osób wścibskich i nadgorliwych - zajmują się swoją robotą, a co dzieje się poza zakładem im przykładnie wisi. Zwiedzamy więc swobodnie i nikt nam nie zakłóca sielanki dnia dzisiejszego.
Zaraz obok stoi ów wieżowiec - obecnie zamieszkany chyba tylko przez gołębie. Ich gruchanie aż dudni po okolicy, bo ogromny, pusty budynek działa jak głośnik!
Różne detale zaobserwowane w najbliższej okolicy.
Dogodnych wejść do środka nie namierzamy. Jedne drzwi sprawiają wrażenie niezamkniętych, ale przy próbach otwarcia na więcej niż 5 cm okazują się być zatarasowane od środka pryzmą dziesięciu stołów. Bywają otwarte okna, ale na pierwszym piętrze, co przekracza nasze umiejętności teleportacji. Większość okien parteru ma kraty.
Ale wejść się da, co kilka miesięcy później udowodnił kolega Piotrek! (pozdrawiamy!!
Poniżej kilka zdjęć zrobionych przez Piotrka. Z dachu wieżowca - za dnia:
I nocą.
Widok z dachu na inne opuszczone budynki Studenckiego Gradu.
Zdjęcia z wewnątrz wieżowca:
My tymczasem, nie mając sukcesów w przenikaniu do wnętrz wieżowca, postanawiamy odwiedzić kolejne budynki. Są mniejsze i przypominają szkoły, sale gimnastyczne, a między nimi rozciagają się zarastające boiska.
Każde okno inne!
Tu kiedyś trzymano jakieś zwierzaki.
Życie jak widać toczy się nadal, więc być może dalej te sale gimnastyczne służą za obory?
Wokół całego kompleksu wije się droga z połamanego asfaltu, przebijając się przez zielony tunel.
Oczu jednak nie należy wznosić zbyt wysoko, bo teren jest pełen otwartych studzienek kanalizacyjnych. Jazda przypomina więc slalom gigant z gałęziami drapiącymi w dach i włażącymi przez okna. Dzień dzisiejszy nauczył nas, że nie należy jeść kanapek w samochodzie przy otwartych oknach. Kabakowi gałąź wyrwała z rak kanapkę! Ja wiem, że są na świecie mięsożerne rośliny, ale żeby porywały chleb z kiełbasą?? Skandal! I to takie okazy wśród roślin ruderalnych? Jak to podróże kształcą, również w dziedzinie botaniki!
Nie udaje się jednak objechać terenu dookoła - przed nami rozłozyła się kałuża wielka jak jezioro, rozlewająca się na całą drogę. Woda jest mętna i dosyć głęboka, a co gorsza nie widać ile na jej dnie jest otwartych studzienek... Zawrócić w owym tunelu nie bardzo się da, zwłaszcza krowiastym busiem. Przychodzi się cofać - już trzeci raz na tym wyjeździe. Toperz chce mi urwać głowę, że znowu wpuściłam nas w maliny - i to takie dosłowne. Kolczaste krzaki z czerwonym owocem również tu występują.
Ufff... Busio wyjechał i nic sobie nie urwał! Obiecujemy sobie, że na jakiś czas damy sobie spokój z opuszczonymi. Ale zapominamy, że to Bułgaria, tutaj się tak po prostu nie da!
cdn
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Może dlatego, że u nich nie mają "rządowego pierdolca" na punkcie sortowania odpadów...
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Pewnie tak jest - wiec śmieci można wrzucac do kubła, zamiast segregowac na te "do spalenia" i "do lasu"....
I po Bułgarii wyraznie widac, że nie jest to pierdolec unijny, tylko nasz własny... rodzimy...
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Za Vracą skręcamy w boczne drogi. Jedziemy trasą przez Gorno Pesztene, Tiszevica, Virovsko, Gabare. Znów wpadamy w krainę wyludnioną i zapomnianą. Co drugi dom sprawia wrażenie niezamieszkanego i pożeranego przez roślinność. Co ciekawe - te domy są w dobrym stanie, zamknięte, okna nie rozbite, wnętrza niewypatroszone, a jak zerknąć przez brudne szyby - to pełne mebli i codziennych sprzętów. Jakby ktoś właśnie na chwilę wyszedł i nie wrócił przez kilka lat. U nas opuszczony dom we wsi zazwyczaj oznacza kompletną ruinę, wygrzmocone okna, wyprute kable ze ścian i nasrane na środku. Może po prostu nie ma komu niszczyć, bo wszyscy wyparowali??
W Virovsku zatrzymujemy się na dłuższą chwilę. Rzuca się w oczy spory komunistyczny pomnik stojący w centrum wsi.
W tle dom kultury. Chyba nie opuszczony, ale też taki nie do końca czynny.
Zasiedziały w busiu kabak leci na plac zabaw.
Jest też drugi piętrowy budynek. Były w nim sklepy, a kiedyś to nawet poczta! Jeden sklep chyba nadal jest czynny, acz w tej chwili jest akurat zamknięty.
Wszystko jest tu oblepione czymś, co przypomina nasze nekrologi. Ogłoszenia wiszą na dawnym sklepie obuwniczym, na drzewach, przystankach autobusowych czy furtkach pustych domów.
Ja pierdziuu! Co to jest?? To nic dziwnego, że tutaj jest tak pusto, skoro wszyscy już przenieśli się na tamten świat. Ale czemu u licha wszyscy tak nagle i naraz? Może tu mieli zatrutą wodę albo jakąś lokalną zarazę? Przez chwilę czuje jak zimny pot spływa mi po plecach. Może jednak lepiej nie włóczyć się po tej wsi i jak najszybciej stąd spadać??? Dokładniejsze wczytanie się w ogłoszenia rozwiewa jednak wątpliwości i wytwory bujnej wyobraźni - mają tu po prostu inne zwyczaje w tym temacie. Nekrologi są często wywieszane w rok, dwa czy dziesięć po czyjejś śmierci, ot tak na pamiatkę i dla przypomnienia. Nie są również zdejmowane te stare, wiszą aż spadną, spłowieją i zetrze je czas. Najstarszy spotkałam chyba z 2014 roku.
Mimo tego spostrzeżenia jednak osobliwe wrażenie nie ustępuje. Dziwnie się wchodzi na teren opuszczonego gospodarstwa widząc wlepione w ciebie oczy dawnych mieszkańców. Tu np. jeden z domów wyglądających na niezamieszkały...
Szyby częściowo zatkane jakąś ceratą, przygotowane drewno zaczęły pokrywać rude porosty. Wybetonowane podwórko popękało, a w szczelinach osiedliły się zioła często sięgające już po pas.
A przy furtce wita cię z uśmiechem pani Jekaterina.
Wychodzi na to, że oficjalnie nie zamieszkuje tu już od 4 lat. Ale w tym momencie jakoś mam wątpliwości czy aby napewno i czy jednak nie odwiedza swoich włości w mgliste, pochmurne poranki, zwłaszcza jak jacyś przybysze cholera wie skąd próbują jej wbijać na podwórko. Patrzymy sobie przez chwilę głęboko w oczy i mimo chwilowego wahania jednak zew eksploratora zwycięża - lekko drżącą ręką naciskam klamkę... Ufff... na szczęście zamknięta. Przez płot nie będę sadzić, mam niewygodne do tego spodnie
Świadomość tego, że zwiedzasz dom ludzi, którzy już odeszli - to jedno. Ale jednak obraz jakoś bardziej przemawia do psychiki. To takie wybitne odarcie z anonimowości. Dom przy ulicy na jakimś bułgarskim zadupiu, gdzie jesteś pewnie pierwszy i ostatni raz, przestaje być tylko budynkiem, gdy wiesz, że mieszkało tam 5 osób, jak wyglądali, ile mieli lat żegnając się z tym światem. I od ilu lat hula po ich obejściu tylko wiatr...
Przez pół godziny kręcenia się po miejscowości spotykamy troje ludzi. Dwóch panów w odblaskwoych kamizelkach zbierających śmieci i grabiących trawę oraz przemykającą na rowerzę babeczkę, od ktorej dowiaduje się, że sklep jest czynny od 15. Mówię jej, że jesteśmy z Polski, że jedziemy nad morze. Ona, że porządkuje tu dom po babci. Teraz mieszka w mieście Plewen. Na tym niestety porozumienie polsko- bułgarsko- migowe się kończy. Babka mi coś jeszcze opowiada, co chyba dotyczy jakiegoś wzgórza w sąsiedniej wsi, ale już nic niestety nie rozumiem. Pokazywała na mapę, że tam jest górka i żeby tam iść (albo właśnie nie iść?) i przy tym się nadymała jak balon. Nie skumałam co to mogło obrazować. Potem rysowała mi patykiem na ziemi jakieś postacie takie też jak nadmuchane, powtarzając "Gabare gora chołm werch, skok, ne ne ne" i podskakiwała na jednej nodze. Na wszelki wypadek jednak wzgórza nad Gabare będziemy omijać
A poza tym to miejscowość wypełnia tylko świergot ptactwa. Ptaków jest tu wiele rodzajów - od gołębi, przez dzięcioły, bociany do tych pięknie śpiewających. Cała okolica wręcz trzęsie się od ćwierkania i kląskania. Ptaki chyba nie lubią ludzi i jakoś im się nie dziwię, biorąc pod uwagę jak nasz gatunek ostatnimi czasy kompulsywnie niszczy zieleń wokół siebie.
Dawna budka z piwem? A może przystanek autobusowy?
I kolejne wsie, gdzie domy zerkają nieśmiało zza zwartej ściany zieloności.
Tu chyba jednak ktoś pomieszkuje, bo pasie się stadko kóz... A może to dzikie kozy?
Kiedyś był tu jakiś napis, jednak obecnie nie jesteśmy juz w stanie nic odczytać.
Kozy dzwonią dzwoneczkami uwiązanymi na szyjach i chyba znalazły najbardziej smakowite drzewko w okolicy. Obserwując z jakim apetytem pochłaniają liście - sami się robimy głodni.
Z cukierni jednak już nie skorzystamy
Kolejne puste domy...
Zwraca uwagę, że to wszystko nie były jakieś maluteńkie przysiółki czy zabite dechami dziury, gdzie psy dupami szczekają, a domy to lepianki z gliny czy słomy. Wsie są spore, budynki tu wszędzie stoją porządne, murowane, piętrowe, wręcz wille! Każda kolejna wieś wiązała się z obecnością sklepów (nie tylko spożywczych). Domy kultury, poczty, cukiernie, knajpy. Tylko ludzi wywiało...
Wieś Gabare jednak obala mity i wita nas wzmożonym i zróżnicowanym ruchem. Co trzeba przyznać - furmanki obecnie łatwiej napotkać w Bułgarii niż w Rumunii.
Ważny moment w podróży. Chwila warta zapisania w annałach każdej wyprawy. Pierwszy osioł na trasie.
Ot takie skrzyżowanie. Jedno z wielu tego dnia na naszych krętych ścieżkach.
W Lepicy mijamy ryneczek, na którym stoi budynek z wieżą. Ratusz? Zegar raczej nie działa.
Jest też pomnik kobiety z piłką. Opisów brak.
W Czerwen Brjag zatrzymujemy się dla pozwiedzania ogromnego, komunistycznego pomnika.
Pomnik stoi na wzgórzu, więc mamy widoki na całe miasteczko.
Wielki koleś na wzgórzu jest na tyle dynamicznie wykonany - ze swoimi wyłupiastymi oczami i rozdziawioną paszczą, że ma się wrażenie, że już za chwilę, już za momencik, on się naprawdę poruszy. A im dłużej świdrujemy w niego oczami, tym bardziej to odczucie narasta. Kabak: "Ciekawe miejsce, ale może już chodźmy stąd. On się chyba nie cieszy, że my tu jesteśmy. Jeszcze nas nie goni, ale jak zacznie - to będzie za późno".
Po schodach w dół zbiegamy
Pustka, przestrzeń, rozległe place...
I przypominajka, że jesteśmy w UE, coby nam się nie wydawało
Nad Kuninem mijamy nieczynne kamieniołomy, w których rozważamy nocleg.
Miejsce całkiem rokuje, zwłaszcza, że są zadaszone fragmenty łatwo dostępnych ruin, a znów się zanosi na porządne zlewy wieczorem. A i widoki stąd są całkiem niczego sobie!
Jest jednak jeszcze wcześnie. Zjeżdzamy do Kunina, wioseczki położonej w cieniu ogromnych skał.
Przebiega tu też linia kolejowa, której przyglądamy się z wiaduktu. Na takie pociągi to można się gapić godzinami. I bardzo by się chciało nimi pojeździć!
Na horyzoncie majaczą kolejne ruiny, ale jak już wspominałam, nie ma opcji, aby tutaj oglądać wszystko co fajne, ciekawe i pociągające. Klęska urodzaju!
Planowaliśmy jechać stąd do Karlukova, ale droga okazuje się być jakimś polnym śladem po traktorze. Mamy więc spory kawałek do objechania i do jaskini Prohodnej zawijamy od strony Lukovitu. Po drodze zaglądniemy jeszcze pod wodospad.
cdn
W Virovsku zatrzymujemy się na dłuższą chwilę. Rzuca się w oczy spory komunistyczny pomnik stojący w centrum wsi.
W tle dom kultury. Chyba nie opuszczony, ale też taki nie do końca czynny.
Zasiedziały w busiu kabak leci na plac zabaw.
Jest też drugi piętrowy budynek. Były w nim sklepy, a kiedyś to nawet poczta! Jeden sklep chyba nadal jest czynny, acz w tej chwili jest akurat zamknięty.
Wszystko jest tu oblepione czymś, co przypomina nasze nekrologi. Ogłoszenia wiszą na dawnym sklepie obuwniczym, na drzewach, przystankach autobusowych czy furtkach pustych domów.
Ja pierdziuu! Co to jest?? To nic dziwnego, że tutaj jest tak pusto, skoro wszyscy już przenieśli się na tamten świat. Ale czemu u licha wszyscy tak nagle i naraz? Może tu mieli zatrutą wodę albo jakąś lokalną zarazę? Przez chwilę czuje jak zimny pot spływa mi po plecach. Może jednak lepiej nie włóczyć się po tej wsi i jak najszybciej stąd spadać??? Dokładniejsze wczytanie się w ogłoszenia rozwiewa jednak wątpliwości i wytwory bujnej wyobraźni - mają tu po prostu inne zwyczaje w tym temacie. Nekrologi są często wywieszane w rok, dwa czy dziesięć po czyjejś śmierci, ot tak na pamiatkę i dla przypomnienia. Nie są również zdejmowane te stare, wiszą aż spadną, spłowieją i zetrze je czas. Najstarszy spotkałam chyba z 2014 roku.
Mimo tego spostrzeżenia jednak osobliwe wrażenie nie ustępuje. Dziwnie się wchodzi na teren opuszczonego gospodarstwa widząc wlepione w ciebie oczy dawnych mieszkańców. Tu np. jeden z domów wyglądających na niezamieszkały...
Szyby częściowo zatkane jakąś ceratą, przygotowane drewno zaczęły pokrywać rude porosty. Wybetonowane podwórko popękało, a w szczelinach osiedliły się zioła często sięgające już po pas.
A przy furtce wita cię z uśmiechem pani Jekaterina.
Wychodzi na to, że oficjalnie nie zamieszkuje tu już od 4 lat. Ale w tym momencie jakoś mam wątpliwości czy aby napewno i czy jednak nie odwiedza swoich włości w mgliste, pochmurne poranki, zwłaszcza jak jacyś przybysze cholera wie skąd próbują jej wbijać na podwórko. Patrzymy sobie przez chwilę głęboko w oczy i mimo chwilowego wahania jednak zew eksploratora zwycięża - lekko drżącą ręką naciskam klamkę... Ufff... na szczęście zamknięta. Przez płot nie będę sadzić, mam niewygodne do tego spodnie
Świadomość tego, że zwiedzasz dom ludzi, którzy już odeszli - to jedno. Ale jednak obraz jakoś bardziej przemawia do psychiki. To takie wybitne odarcie z anonimowości. Dom przy ulicy na jakimś bułgarskim zadupiu, gdzie jesteś pewnie pierwszy i ostatni raz, przestaje być tylko budynkiem, gdy wiesz, że mieszkało tam 5 osób, jak wyglądali, ile mieli lat żegnając się z tym światem. I od ilu lat hula po ich obejściu tylko wiatr...
Przez pół godziny kręcenia się po miejscowości spotykamy troje ludzi. Dwóch panów w odblaskwoych kamizelkach zbierających śmieci i grabiących trawę oraz przemykającą na rowerzę babeczkę, od ktorej dowiaduje się, że sklep jest czynny od 15. Mówię jej, że jesteśmy z Polski, że jedziemy nad morze. Ona, że porządkuje tu dom po babci. Teraz mieszka w mieście Plewen. Na tym niestety porozumienie polsko- bułgarsko- migowe się kończy. Babka mi coś jeszcze opowiada, co chyba dotyczy jakiegoś wzgórza w sąsiedniej wsi, ale już nic niestety nie rozumiem. Pokazywała na mapę, że tam jest górka i żeby tam iść (albo właśnie nie iść?) i przy tym się nadymała jak balon. Nie skumałam co to mogło obrazować. Potem rysowała mi patykiem na ziemi jakieś postacie takie też jak nadmuchane, powtarzając "Gabare gora chołm werch, skok, ne ne ne" i podskakiwała na jednej nodze. Na wszelki wypadek jednak wzgórza nad Gabare będziemy omijać
A poza tym to miejscowość wypełnia tylko świergot ptactwa. Ptaków jest tu wiele rodzajów - od gołębi, przez dzięcioły, bociany do tych pięknie śpiewających. Cała okolica wręcz trzęsie się od ćwierkania i kląskania. Ptaki chyba nie lubią ludzi i jakoś im się nie dziwię, biorąc pod uwagę jak nasz gatunek ostatnimi czasy kompulsywnie niszczy zieleń wokół siebie.
Dawna budka z piwem? A może przystanek autobusowy?
I kolejne wsie, gdzie domy zerkają nieśmiało zza zwartej ściany zieloności.
Tu chyba jednak ktoś pomieszkuje, bo pasie się stadko kóz... A może to dzikie kozy?
Kiedyś był tu jakiś napis, jednak obecnie nie jesteśmy juz w stanie nic odczytać.
Kozy dzwonią dzwoneczkami uwiązanymi na szyjach i chyba znalazły najbardziej smakowite drzewko w okolicy. Obserwując z jakim apetytem pochłaniają liście - sami się robimy głodni.
Z cukierni jednak już nie skorzystamy
Kolejne puste domy...
Zwraca uwagę, że to wszystko nie były jakieś maluteńkie przysiółki czy zabite dechami dziury, gdzie psy dupami szczekają, a domy to lepianki z gliny czy słomy. Wsie są spore, budynki tu wszędzie stoją porządne, murowane, piętrowe, wręcz wille! Każda kolejna wieś wiązała się z obecnością sklepów (nie tylko spożywczych). Domy kultury, poczty, cukiernie, knajpy. Tylko ludzi wywiało...
Wieś Gabare jednak obala mity i wita nas wzmożonym i zróżnicowanym ruchem. Co trzeba przyznać - furmanki obecnie łatwiej napotkać w Bułgarii niż w Rumunii.
Ważny moment w podróży. Chwila warta zapisania w annałach każdej wyprawy. Pierwszy osioł na trasie.
Ot takie skrzyżowanie. Jedno z wielu tego dnia na naszych krętych ścieżkach.
W Lepicy mijamy ryneczek, na którym stoi budynek z wieżą. Ratusz? Zegar raczej nie działa.
Jest też pomnik kobiety z piłką. Opisów brak.
W Czerwen Brjag zatrzymujemy się dla pozwiedzania ogromnego, komunistycznego pomnika.
Pomnik stoi na wzgórzu, więc mamy widoki na całe miasteczko.
Wielki koleś na wzgórzu jest na tyle dynamicznie wykonany - ze swoimi wyłupiastymi oczami i rozdziawioną paszczą, że ma się wrażenie, że już za chwilę, już za momencik, on się naprawdę poruszy. A im dłużej świdrujemy w niego oczami, tym bardziej to odczucie narasta. Kabak: "Ciekawe miejsce, ale może już chodźmy stąd. On się chyba nie cieszy, że my tu jesteśmy. Jeszcze nas nie goni, ale jak zacznie - to będzie za późno".
Po schodach w dół zbiegamy
Pustka, przestrzeń, rozległe place...
I przypominajka, że jesteśmy w UE, coby nam się nie wydawało
Nad Kuninem mijamy nieczynne kamieniołomy, w których rozważamy nocleg.
Miejsce całkiem rokuje, zwłaszcza, że są zadaszone fragmenty łatwo dostępnych ruin, a znów się zanosi na porządne zlewy wieczorem. A i widoki stąd są całkiem niczego sobie!
Jest jednak jeszcze wcześnie. Zjeżdzamy do Kunina, wioseczki położonej w cieniu ogromnych skał.
Przebiega tu też linia kolejowa, której przyglądamy się z wiaduktu. Na takie pociągi to można się gapić godzinami. I bardzo by się chciało nimi pojeździć!
Na horyzoncie majaczą kolejne ruiny, ale jak już wspominałam, nie ma opcji, aby tutaj oglądać wszystko co fajne, ciekawe i pociągające. Klęska urodzaju!
Planowaliśmy jechać stąd do Karlukova, ale droga okazuje się być jakimś polnym śladem po traktorze. Mamy więc spory kawałek do objechania i do jaskini Prohodnej zawijamy od strony Lukovitu. Po drodze zaglądniemy jeszcze pod wodospad.
cdn
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Babeczka usiłowała was skierować na miejsce katastrofy lotniczej w pobliżu Gabare.
Większość ofiar stanowili Polacy.16 marca 1978 roku w Bułgarii rozbił się samolot lecący z Sofii do Warszawy. Zginęły w niej 73 osoby. To jedna z najbardziej tajemniczych katastrof lotniczych w krajach byłego bloku wschodniego. Do dziś nie wiadomo, co było przyczyną wypadku. Pojawia się też pytanie, dlaczego władze Bułgarii próbowały wszystko zatuszować.
PS. Cytat pochodzi z artykułu na stronach i,pl: Zapomniana katastrofa lotnicza w Gabare. Opowieść o ludziach, którzy pamiętają
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Re: W pogoni za cykadami (2022)
To jest wielce prawdopodobne! Skacząc na jednej nodze chwilami rozkładała też ręce na bok - to moglo oznaczac samolot, ale jakos kompletnie moje mysli nie poszły w tą stronę! Ale trzeba przyznac ze trudny temat sobie wzięła do pokazania w kalamburach!Piotrek pisze: ↑środa 19 paź 2022, 23:22Babeczka usiłowała was skierować na miejsce katastrofy lotniczej w pobliżu Gabare.Większość ofiar stanowili Polacy.16 marca 1978 roku w Bułgarii rozbił się samolot lecący z Sofii do Warszawy. Zginęły w niej 73 osoby. To jedna z najbardziej tajemniczych katastrof lotniczych w krajach byłego bloku wschodniego. Do dziś nie wiadomo, co było przyczyną wypadku. Pojawia się też pytanie, dlaczego władze Bułgarii próbowały wszystko zatuszować.
PS. Cytat pochodzi z artykułu na stronach i,pl: Zapomniana katastrofa lotnicza w Gabare. Opowieść o ludziach, którzy pamiętają
Re: W pogoni za cykadami (2022)
"Między wioskami Reselec i Breste jest wodospad Skoka". Już nie wiem od kogo mam tą informację i w jakich okolicznościach się o tym dowiedziałam - gdzieś ginie w pomroce dziejów ten wpis w notesie. Pochodzi jeszcze z czasów przed naszym wyjazdem do Bułgarii w 2016 roku (wtedy nie było nam tu po drodze). Nie wiem czemu wydaje mi się, że będzie to jakieś turystyczne miejsce, ot wodospad, pewnie ogrodzony barierkami, parking, pamiątki, jedna fotka i jedziemy dalej. Rzeczywistość jednak nam szykuje bardzo miłą niespodziankę!
Betonowa, prawie biała szosa prowadzi przez ukwiecone łąki wśród skał...
Wodospadu nie widać ani nie słychać. Nie ma parkingów ani budek z lodami. Może jednak pomyliłam miejsca? Znajdujemy ledwo dostrzegalną dróżkę niknącą gdzieś w chaszczach. Może to tam?? Idziemy, idziemy a wodospadu nie ma. Kręcimy się tam i z powrotem zanikającą ścieżynką, prawie zaglądamy pod kamienie czy tam się nie ukrył Nie no dupa, coś musiałam pomylić... i tak bywa. Nagle dostrzegamy ścieżkę w dół! Ależ z nas jełopy! Wszyscy w trójkę sobie ubrdaliśmy, że ten wodospad będzie NAD nami, a on jest POD!!!!!
Ścieżka w dół jest bardzo z pieca na łeb, więc nie schodzi się nią łatwo, zwłaszcza w sandałach i ze złamanym palcem. Idę więc sama na przeszpiegi. Miejsce okazuje się tak cudne, że nie ma opcji innej, że idziemy tam wszyscy, choćby trzeba było zjeżdżać na tyłku z nogami do góry!
Teren przypomina dżunglę. Nad rzeczką zwieszają się pokręcone drzewa oplecione pnączami. Powietrze jest dziwne, bo łączy aromat butwiejącego zaduchu ze świeżością morskiej bryzy. Wiem, że to głupio brzmi, ale tam właśnie tak było!
Jest i długo poszukiwane miejsce!
Odkrywamy, że za owym wodospadem jest jaskinia! O ja cie! Mamy kolejny punkt do naszej Muminkowej relacji! ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... -i-my.html ) Bo zupełnie tak jak one wchodzimy w ciemne czeluście pod spadające z wysokości potoki!
kadr z filmu "Łzy Smoka Edwarda"
kadr z filmu "Cudowny szmaragd"
kadr z filmu "Cudowny szmaragd"
W jaskini wprawdzie nie ma ani smoka Edwarda ani magicznego szmaragdu, ale znajdujemy inny, nie mniejszy skarb! Ważka! Właśnie wylazła ze swojej wylinki i nie ucieka. Suszy skrzydełka! Po raz pierwszy mam okazję oglądać ważkę w dwóch osobach!
A jak już się znudziliśmy ważką, to się po prostu gapimy na cieknącą wodę, a pnącza i glony falują w jej rytm.
Nie omieszkamy też zażyć kąpieli. Woda, jak można się domyślać, jest upiornie lodowata! Trzy dni temu moczyliśmy się we wrzątku, więc dziś coś dla odmiany. A niektórzy się dziwią "jak można na wyjazd bez łazienki" - ot właśnie tak!
Żaby się wypluskały, żaby jadą dalej!
cdn
Betonowa, prawie biała szosa prowadzi przez ukwiecone łąki wśród skał...
Wodospadu nie widać ani nie słychać. Nie ma parkingów ani budek z lodami. Może jednak pomyliłam miejsca? Znajdujemy ledwo dostrzegalną dróżkę niknącą gdzieś w chaszczach. Może to tam?? Idziemy, idziemy a wodospadu nie ma. Kręcimy się tam i z powrotem zanikającą ścieżynką, prawie zaglądamy pod kamienie czy tam się nie ukrył Nie no dupa, coś musiałam pomylić... i tak bywa. Nagle dostrzegamy ścieżkę w dół! Ależ z nas jełopy! Wszyscy w trójkę sobie ubrdaliśmy, że ten wodospad będzie NAD nami, a on jest POD!!!!!
Ścieżka w dół jest bardzo z pieca na łeb, więc nie schodzi się nią łatwo, zwłaszcza w sandałach i ze złamanym palcem. Idę więc sama na przeszpiegi. Miejsce okazuje się tak cudne, że nie ma opcji innej, że idziemy tam wszyscy, choćby trzeba było zjeżdżać na tyłku z nogami do góry!
Teren przypomina dżunglę. Nad rzeczką zwieszają się pokręcone drzewa oplecione pnączami. Powietrze jest dziwne, bo łączy aromat butwiejącego zaduchu ze świeżością morskiej bryzy. Wiem, że to głupio brzmi, ale tam właśnie tak było!
Jest i długo poszukiwane miejsce!
Odkrywamy, że za owym wodospadem jest jaskinia! O ja cie! Mamy kolejny punkt do naszej Muminkowej relacji! ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... -i-my.html ) Bo zupełnie tak jak one wchodzimy w ciemne czeluście pod spadające z wysokości potoki!
kadr z filmu "Łzy Smoka Edwarda"
kadr z filmu "Cudowny szmaragd"
kadr z filmu "Cudowny szmaragd"
W jaskini wprawdzie nie ma ani smoka Edwarda ani magicznego szmaragdu, ale znajdujemy inny, nie mniejszy skarb! Ważka! Właśnie wylazła ze swojej wylinki i nie ucieka. Suszy skrzydełka! Po raz pierwszy mam okazję oglądać ważkę w dwóch osobach!
A jak już się znudziliśmy ważką, to się po prostu gapimy na cieknącą wodę, a pnącza i glony falują w jej rytm.
Nie omieszkamy też zażyć kąpieli. Woda, jak można się domyślać, jest upiornie lodowata! Trzy dni temu moczyliśmy się we wrzątku, więc dziś coś dla odmiany. A niektórzy się dziwią "jak można na wyjazd bez łazienki" - ot właśnie tak!
Żaby się wypluskały, żaby jadą dalej!
cdn
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Podjeżdżamy do naszej pierwszej bułgarskiej jaskini zwanej Prohodna. Ogromny, trawiasty parking sugeruje, że czasem bywa tu tłumnie. My jednak mamy szczęście, nie wiem czy ma na to wpływ dzień tygodnia, godzina czy pogoda, ale w okolicy jest tylko kilkunastu wspinaczy.
Jaskinia robi na nas spore wrażenie - to niezaprzeczalnie największa komora jaką w życiu widziałam! Coś niesamowitego! Już same wejścia przytłaczają swoim rozmiarem. Bo jak nazwa wskazuje są one dwa - korytarz gigant przebija się przez owo wzgórze na wylot. Jaskinia ma ponoć wysokość około 30 metrów, ale wydaje się jakby to było jeszcze więcej. Warto np. zwrócić uwagę, że na pierwszym zdjęciu są dwa człowieczki.
I jeszcze te oczy w środku! W różnych ujęciach. Ponoć najfajniej się prezentują z pełnią księżyca, ale my wylosowaliśmy inną opcję otaczającej aury...
Przyszliśmy tu w miarę na sucho, ale potem znowu zaczyna lać. "Mamo! Ta jaskinia płacze!" - zauważa kabak. I nie jest to komentarz naciągany, to rzeczywiście tak wygląda! Potoki "łez" są dopasowane gabarytami do rozmiarów obiektu. Ech te bułgarskie zlewy! Szybko wymywa wspinaczy, którzy właśnie głównie do tych oczu lubili włazić po sznurkach.
My snujemy się po jaskini dość długo, ciesząc się możliwością spaceru z dachem nad głową. Oczy oczami, ale inne ciekawe formy skalne też tu mają.
To na przykład wygląda jak zastygły lawowy potwór! Taka czacha - oczy, nos, reszta zanurzona w mule... I próbuje podnieść łapy!
Jakaś boczna niewielka wnęka.
Jest tutaj wyraźnie zwyczaj układania kamyków w wieże. Dzisiaj ilość takowych wzrosła chyba stukrotnie. Jak kabak się już do czegoś dorwie to zazwyczaj robi to bardzo zapamiętale Tylko patrzeć jak cała podłoga będzie wysprzątana, a wokół bedą się wznosić piramidy
W końcu i nas wywiewa lodowaty wiatr. Przeciągi to tutaj mają nieziemskie! Jednocześnie towarzyszy im odgłos jakby świstania, jakby gwizdów na jakąś całkiem znaną melodię? Cóż można powiedzieć - osobliwym doświadczeniem jest być w przeogromnej, gwizdającej jaskini, która jeszcze na ciebie patrzy! Jednocześnie jest to miejsce zdecydowanie przyjazne. Gdyby nie odczucie obiektywnego chłodu, to mogłabym tu spać. Nie ma wrażenia niepokoju czy jakiejś złej energii (to tak w kontekście kolejnych jaskiń, które jeszcze odwiedzimy
Spływamy do busia... Ech...człowiek jedzie tak daleko, żeby się wygrzać i nacieszyć pachnącymi suchoroślami i zaś mu praktycznie codziennie dolewa! Może ja pojadę na Saharę to tam tropikalna dżungla wyrośnie za mojego pobytu?
Przy pobliskiej szosie stoi też coś, będące skrzyżowaniem przystanku PKS i tablicy edukacyjnej. Zadaszony, malutki budyneczek, oklejony zdjęciami jaskini i jej opisami. Jest też gdzie usiąść. Na siłę można by zanocować. Robimy sobie tu wieczorną imprezę, bo w busiu to jednak trochę ciasno za długo siedzieć. Śmiejemy się, że jaskinia okazała się za duża, busio za mały i jedynie PKS spełnia nasze wygórowane wymagania odnośnie właściwego rozplanowania przestrzeni. Zaciszny, z drzwiczkami, stylizowany chyba na pasterską chatę. Idealny na taką piździawicę jaką zafundował nam dzisiejszy wycieczór.
Rano na parkingu robi się gęsto. Głównie od kóz i owiec! Takie poranki to ja rozumiem!
Stwierdziliśmy, że temat bułgarskich jaskiń to zdecydowanie to czego nam trzeba, więc w kolejne dni będziemy kontynuować w tym duchu!
cdn
Jaskinia robi na nas spore wrażenie - to niezaprzeczalnie największa komora jaką w życiu widziałam! Coś niesamowitego! Już same wejścia przytłaczają swoim rozmiarem. Bo jak nazwa wskazuje są one dwa - korytarz gigant przebija się przez owo wzgórze na wylot. Jaskinia ma ponoć wysokość około 30 metrów, ale wydaje się jakby to było jeszcze więcej. Warto np. zwrócić uwagę, że na pierwszym zdjęciu są dwa człowieczki.
I jeszcze te oczy w środku! W różnych ujęciach. Ponoć najfajniej się prezentują z pełnią księżyca, ale my wylosowaliśmy inną opcję otaczającej aury...
Przyszliśmy tu w miarę na sucho, ale potem znowu zaczyna lać. "Mamo! Ta jaskinia płacze!" - zauważa kabak. I nie jest to komentarz naciągany, to rzeczywiście tak wygląda! Potoki "łez" są dopasowane gabarytami do rozmiarów obiektu. Ech te bułgarskie zlewy! Szybko wymywa wspinaczy, którzy właśnie głównie do tych oczu lubili włazić po sznurkach.
My snujemy się po jaskini dość długo, ciesząc się możliwością spaceru z dachem nad głową. Oczy oczami, ale inne ciekawe formy skalne też tu mają.
To na przykład wygląda jak zastygły lawowy potwór! Taka czacha - oczy, nos, reszta zanurzona w mule... I próbuje podnieść łapy!
Jakaś boczna niewielka wnęka.
Jest tutaj wyraźnie zwyczaj układania kamyków w wieże. Dzisiaj ilość takowych wzrosła chyba stukrotnie. Jak kabak się już do czegoś dorwie to zazwyczaj robi to bardzo zapamiętale Tylko patrzeć jak cała podłoga będzie wysprzątana, a wokół bedą się wznosić piramidy
W końcu i nas wywiewa lodowaty wiatr. Przeciągi to tutaj mają nieziemskie! Jednocześnie towarzyszy im odgłos jakby świstania, jakby gwizdów na jakąś całkiem znaną melodię? Cóż można powiedzieć - osobliwym doświadczeniem jest być w przeogromnej, gwizdającej jaskini, która jeszcze na ciebie patrzy! Jednocześnie jest to miejsce zdecydowanie przyjazne. Gdyby nie odczucie obiektywnego chłodu, to mogłabym tu spać. Nie ma wrażenia niepokoju czy jakiejś złej energii (to tak w kontekście kolejnych jaskiń, które jeszcze odwiedzimy
Spływamy do busia... Ech...człowiek jedzie tak daleko, żeby się wygrzać i nacieszyć pachnącymi suchoroślami i zaś mu praktycznie codziennie dolewa! Może ja pojadę na Saharę to tam tropikalna dżungla wyrośnie za mojego pobytu?
Przy pobliskiej szosie stoi też coś, będące skrzyżowaniem przystanku PKS i tablicy edukacyjnej. Zadaszony, malutki budyneczek, oklejony zdjęciami jaskini i jej opisami. Jest też gdzie usiąść. Na siłę można by zanocować. Robimy sobie tu wieczorną imprezę, bo w busiu to jednak trochę ciasno za długo siedzieć. Śmiejemy się, że jaskinia okazała się za duża, busio za mały i jedynie PKS spełnia nasze wygórowane wymagania odnośnie właściwego rozplanowania przestrzeni. Zaciszny, z drzwiczkami, stylizowany chyba na pasterską chatę. Idealny na taką piździawicę jaką zafundował nam dzisiejszy wycieczór.
Rano na parkingu robi się gęsto. Głównie od kóz i owiec! Takie poranki to ja rozumiem!
Stwierdziliśmy, że temat bułgarskich jaskiń to zdecydowanie to czego nam trzeba, więc w kolejne dni będziemy kontynuować w tym duchu!
cdn
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Na południowych obrzeżach Lukovitu skręcamy w stronę betonowych parkingów, które jak się okazuje zarasta trawa. Stoi tu spory kompleks, ponoć zawierający strzelnice. Nie wiem czy można go nazwać opuszczonym, ale chyba nie jest obecnie używany zgodnie z przeznaczeniem. Jesteśmy jedynymi użytkownikami parkingu. Na jego skraju rosną całkiem pokaźne dziewanny (albo coś bardzo podobnego)
Dalej nikła ścieżka prowadzi na skaliste zbocze zarosłe różnymi tymiankami i inną płożącą się roślinnością o aromatycznym zapachu.
Kwiaty tutejszych łąk utrzymane są głównie w tonacjach płowo - żółtych.
Mijamy obły pagórek, w którego wnętrzach siedzi bunkierek albo inna piwniczka.
W dali po wyższych szczytach przewalają się chmury. Tu gdzie jesteśmy akurat nie leje, ale mamy spore przeczucie, że pogoda na dzień dzisiejszy jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa
Wszystko na to wskazuje, że musimy zejść na samo dno wąwozu. Łapiąc się skał i kolczastych kłączy (oraz starając się nie złapać za ogon jakiegoś węża) spełzamy w dół, w kanioniastą dolinę.
Schodzimy do mosteczku na mętnej rzece.
W wąwozie stoi kamienna wiata z kominkiem. Wyposażona jest nie tylko w przygotowane drewno na opał czy kije na kiełbaski, ale nawet ma apteczkę. Być może często imprezowicze trafiają siekierą w nogę a nie w pieniek?
Dalej dnem kanionu prowadzą drewniane mosteczki przyczepione do skał i malowniczo wiszące nad wodą. To właśnie ich obecność nas tutaj sprowadza. Mostki są kręte i widać często prowizorycznie naprawiane, gdy jakiś kawałek odpadnie. Poręcze są miejscami szorstkie porowatością starego drewna i porostów, a zaraz obok wyglancowane na błysk setkami rąk. Widać, w których miejscach są bardziej potrzebne i częściej używane. Kształt poręczy jest często wymuszony falistością pni, z których je wykonano. Deski chrupią pod nogami na tysiące melodii. Rzeczka szemrze i pachnie zmielonym błotem z pewnym dodatkiem aromatu minerałow - coś jak woda w pijalni w jakiejś Piwnicznej czy Krynicy.
W miejscach gdzie rzeka oddala się od zboczy wędrujemy ścieżkami. Część skał i drzew cudnie oplatają pnącza.
Wśród tej plątaniny bluszczy czai się kolejna atrakcja! Jaskinia o niezwykle wdzięcznej nazwie - Temna Dupka!
Niewielka jest (jak na tutajsze warunki). Przypomina raczej takie zwykłe jaskinie jak widywalismy np. na Jurze, a nie te tutejsze hangary giganty. Wędrujemy sobie więc zawiłymi korytarzykami w poszukiwaniu nietoperków i ciekawych nacieków.
Obok jest miejsce, gdzie w sezonie chyba działają knajpy albo jakieś sklepiki z pamiątkami.
Jest też możliwość wypożyczenia rowerków wodnych i łódek (o czym informują liczne plakaty). Zamiast iść mostkami można więc pochlupac po wodzie i z tej perspektywy przemierzyć kanion. Moją uwagę zwróciła tratwa - domek! Ciekawe czy można w niej nocować jak w tratwach na Biebrzy?
Miejsce sprawia wrażenie dość popularnego turystycznie w niektórych okresach, więc można domniemywać, że musi być jeszcze jakaś inna trasa dojściowa, bo nasza ścieżka nie nosiła śladów wielkiego wydeptania.
Pobliską wnękę skalną ktoś stylizuje na cerkiew, upiększając ściany wizerunkami świętych. Widać, że sprawa jest w toku, a pogłowie świętych rośnie wraz z zapałem artysty.
Wracamy tą samą drogą. Na jednej ze skalnych półek robimy sobie piknik.
Gdzieś między trawami rzuca się w oczy kamień. O ja cie! Coś nam to przypomina! Kabak twierdzi, że to dziecko jaskini Prohodnej i jeszcze jest małe. Ale sprawa jest w toku. Rośnie.
cdn
Dalej nikła ścieżka prowadzi na skaliste zbocze zarosłe różnymi tymiankami i inną płożącą się roślinnością o aromatycznym zapachu.
Kwiaty tutejszych łąk utrzymane są głównie w tonacjach płowo - żółtych.
Mijamy obły pagórek, w którego wnętrzach siedzi bunkierek albo inna piwniczka.
W dali po wyższych szczytach przewalają się chmury. Tu gdzie jesteśmy akurat nie leje, ale mamy spore przeczucie, że pogoda na dzień dzisiejszy jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa
Wszystko na to wskazuje, że musimy zejść na samo dno wąwozu. Łapiąc się skał i kolczastych kłączy (oraz starając się nie złapać za ogon jakiegoś węża) spełzamy w dół, w kanioniastą dolinę.
Schodzimy do mosteczku na mętnej rzece.
W wąwozie stoi kamienna wiata z kominkiem. Wyposażona jest nie tylko w przygotowane drewno na opał czy kije na kiełbaski, ale nawet ma apteczkę. Być może często imprezowicze trafiają siekierą w nogę a nie w pieniek?
Dalej dnem kanionu prowadzą drewniane mosteczki przyczepione do skał i malowniczo wiszące nad wodą. To właśnie ich obecność nas tutaj sprowadza. Mostki są kręte i widać często prowizorycznie naprawiane, gdy jakiś kawałek odpadnie. Poręcze są miejscami szorstkie porowatością starego drewna i porostów, a zaraz obok wyglancowane na błysk setkami rąk. Widać, w których miejscach są bardziej potrzebne i częściej używane. Kształt poręczy jest często wymuszony falistością pni, z których je wykonano. Deski chrupią pod nogami na tysiące melodii. Rzeczka szemrze i pachnie zmielonym błotem z pewnym dodatkiem aromatu minerałow - coś jak woda w pijalni w jakiejś Piwnicznej czy Krynicy.
W miejscach gdzie rzeka oddala się od zboczy wędrujemy ścieżkami. Część skał i drzew cudnie oplatają pnącza.
Wśród tej plątaniny bluszczy czai się kolejna atrakcja! Jaskinia o niezwykle wdzięcznej nazwie - Temna Dupka!
Niewielka jest (jak na tutajsze warunki). Przypomina raczej takie zwykłe jaskinie jak widywalismy np. na Jurze, a nie te tutejsze hangary giganty. Wędrujemy sobie więc zawiłymi korytarzykami w poszukiwaniu nietoperków i ciekawych nacieków.
Obok jest miejsce, gdzie w sezonie chyba działają knajpy albo jakieś sklepiki z pamiątkami.
Jest też możliwość wypożyczenia rowerków wodnych i łódek (o czym informują liczne plakaty). Zamiast iść mostkami można więc pochlupac po wodzie i z tej perspektywy przemierzyć kanion. Moją uwagę zwróciła tratwa - domek! Ciekawe czy można w niej nocować jak w tratwach na Biebrzy?
Miejsce sprawia wrażenie dość popularnego turystycznie w niektórych okresach, więc można domniemywać, że musi być jeszcze jakaś inna trasa dojściowa, bo nasza ścieżka nie nosiła śladów wielkiego wydeptania.
Pobliską wnękę skalną ktoś stylizuje na cerkiew, upiększając ściany wizerunkami świętych. Widać, że sprawa jest w toku, a pogłowie świętych rośnie wraz z zapałem artysty.
Wracamy tą samą drogą. Na jednej ze skalnych półek robimy sobie piknik.
Gdzieś między trawami rzuca się w oczy kamień. O ja cie! Coś nam to przypomina! Kabak twierdzi, że to dziecko jaskini Prohodnej i jeszcze jest małe. Ale sprawa jest w toku. Rośnie.
cdn
Re: W pogoni za cykadami (2022)
No rosła to ona jest ale pokaźną bym jej nie nazwał. Osobiście widziałem taką wysokości niemal 3 metrów. U podstawy miała łodygę grubości przedramienia dorosłego mężczyzny.
Proszę bez niezdrowych skojarzeń - to po naszemu znaczy Ciemna Dziura.
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Re: W pogoni za cykadami (2022)
Mniej lub bardziej wyboiste drogi wiodą przez niewielkie wsie i miasteczka. Gdzieś na trasie mijamy pomnik z dynamicznymi postaciami i lekko już odpadłymi literami napisów. W Bułgarii o pomniki z tamtych czasów nikt specjalnie nie dba, ale też nie widać, aby je aktywnie niszczono. Po prostu sobie stoją. Nikogo w tyłek nie gryzą, a jak je zeżre erozja to pewnie też nikt płakać nie będzie. Nie widziałam pomnika pomazanego farbą czy porozbijanego, jak również takowego, żeby pod nim składano kwiaty.
W miejscowości Pordim spędzamy dłuższą chwilę. Przy stacji kolejowej trochę źle skręcamy - główna droga przez miasteczko jakoś straszliwie kręci. Acz nie ma złego co by na dobre nie wyszło, w całkiem w fajne klimaty nas rzuciło! Skoro już los tak chciał, to w zarośniętym wagonie zjadamy drugie śniadanie. Właśnie zaczęło padać, a to daje nam szansę, że wnętrze busia nie będzie zalane jogurtem.
Kolejny pomnik do kolekcji - ten dodatkowo charakteryzujący się dość wydziwiastym kształtem.
Co ciekawe nie upamiętnia poległych w II wojnie światowej, ale tych z czasów dużo dawniejszych, wspomina wojny rosyjsko - tureckie w XIX w. Opis w dwóch językach. Tabliczki wydają się zdecydowanie nowsze niż sam beton budowli.
Mają tu też samolot. Gdy tam byliśmy wydawało się nam, że jest za płotem na terenie jakiś zakładów. Po powrocie na zdjęciach z internetów wynikało, że można do niego podejść i nawet wdrapać się na skrzydło. Wnętrza są jednak zaspawane.
Jest też całkiem sympatyczna cerkiew. Głównie mi sie spodobała kamienna dzwonnica - z daszkiem, który zaczął się już zielenić.
Między wioskami Aleksandrovo a Devetaki znajduje się jaskinia Devetaszka. To najbardziej turystyczna i zagospodarowana jaskinia z tutaj przez nas odwiedzonych. Pojawiają się tablice z opisami, psujące krajobraz barierki, bilety wstępu czy kramy z pamiątkami, gdzie zakupujemy wisiorki z fosforyzujcymi nietoperzami. Jaskinia jest ogromna, ma dziury w suficie, więc wydaje się, że będzie to powtórka z Prohodnej.
No a jednak nie do końca... Już na wejściu uderza nas aromat bunkra. Przed oczami staje Zeljava ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... ary-i.html ) czy poradzieckie bazy gdzieś w Pribałtice. ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... lesne.html )
To nie jest zapach jaskini! Prohodna czy Temna Dupka pachniały skałą, ziemią, minerałami. Tu zapach przesiąkniety jest betonem, metalem, jakby chemikaliami. Wizualnie też pojawiają się elementy wyraźnie wyprodukowane przez człowieka, świadczące o niegdysiejszym zagospodarowaniu tego miejsca zapewne nie na potrzeby turystyczne.
Przy samym wejściu stoi domeczek. Wcale nie taki malutki, ale w porównaniu z ogromem jaskini wygląda jak psia buda
Obecnie jest zamknięty, acz napisy na wewnętrznych ścianach świadczą, że nie zawsze tak bywało. Teraz do środka można by się dostać przez dziurę, ale mieści się tylko kabak
W ścianach jaskini można dojrzeć różne kable czy przyłącza ekektryczne.
Im dalej podążamy wgłąb tym więcej pojawia się ogromnych, betonowych kręgów - jakby podstumenty pod jakieś beczki czy silosy?
Strop jaskini stopnio się obniża, wnętrza przestają być przestronne i jasne, a przemysłowy zapach nasila się... Wąskie korytarze ciągną się jeszcze ponoć przez prawie 2 km, ale w czerwcu wejście tam nie jest rekomendowane ze względów na okres lęgowy nietoperzy, więc nie zapuszczamy się daleko. Nietoperzy jest niewiele. Może są mądre i wbiły gdzieś głębiej, gdzie leniwym turystom już się nie chce łazić.
W głównej komorze jaskini są też porobione kamienne murki z korytarzykami.
Najciekawsze wydają się nam dwa małe korytarzyki (oczywiście przegrodzone szlabanikiem i oznaczone międzynarodowymi symbolami szlaku bubowych atrakcji Przejścia prowadzą do bocznych komór o bardzo dużym stopniu zamglenia i zapylenia.
W podłodze każdego z niewielkich pomieszczeń jest ów betonowy krąg, który tutaj zajmuje prawie całe pomieszczenie.
Ze ścian zwieszają się metalowe jakby drabinki, po których można by się wspiąć do okienek, być może prowadzących na kolejne poziomy jaskini.
Rozważamy, czy może tędy są jakieś przejścia do korytarzyka idącego pod pułapem jaskini? Zauważyliśmy tam równe, jakby sztucznie zrobione wycięcie pod sufitem. Ale czy tam coś jest, czy to tylko nasza bujna wyobraźnia podpowiada takowe rozwiązania?
Są też takie otwory gdzieś pod sklepieniem. Naturalne, sztuczne, szlag wie...
Nie wiem czy wspomniałam, że przez jaskinię przepływa potok i robią się w nim fajne baseniki.
W bliskim sąsiedztwie jaskini są też takowe chaotycznie rozrzucone betonowe płyty, jakby tu kiedyś stały jakieś budynki i złożyły się jak domki z kart... Odkryłam je w krzakach idąć do kibelka!
Po powrocie postanowiłam poczytać więcej o tej jaskini i pochodzeniu jej betonowych artefaktów. Faktycznie "nos" nas nie zawiódł i skojarzenia zapachowe były jak najbardziej właściwe. Po wojnie przez długi czas Devetaszka służyła za tajną wojskową bazę, głównie paliwową, a owe tajemnicze kręgi były podstumentami zbiorników. W różnych okresach magazynowano tu również inne rzeczy - od broni po żywność. Obecność tak dużego, chłodnego magazynu nie mogła się marnować. Z czasów owej bazy pochodzi również most prowadzący do jaskini - faktycznie taki za duży i za solidny jak na kładkę dla turystów. Do jaskini prowadził ponoć również most kolejowy, ale został już rozebrany. Baza, jak wszystkie podobne, przestała istnieć w latach 90-tych, ale cysterny walały się po okolicy jeszcze ponoć koło roku 2000. Teraz zostały już tylko betonowe kręgi. No i zapach, który jak widać wkręca się w ściany i jeszcze przez długie lata może być wyniuchany przez sympatyków gatunku
Było jeszcze jedno z nietypowych dla jaskiń zastosowań. W 2011 roku Devetaszka była wykorzystywana jako plener filmowy produkcji "Niezniszczalni 2" i ponoć miało się to wiązać z dosyć dużym skandalem, który skończył się dla filmowców grzywną, bo ekipa jakoś bardzo ową jasknie zdemolowała. Nie znalazłam już dokładnych informacji na czym to polegało - czy po prostu naśmiecili i nasrali po kątach, czy dla potrzeb filmu wykuwali sobie nowe korytarze albo wysadzali mosty? Napewno nietoperze dały dyla tak hałasowali. Acz widać Bułgarzy są wciąż dumni z tego faktu, że owa ekipa tu była, bo plakat reklamujący film wisi na bilbordzie przed jaskinią. Kupa kupą, ale sława sławą
cdn
W miejscowości Pordim spędzamy dłuższą chwilę. Przy stacji kolejowej trochę źle skręcamy - główna droga przez miasteczko jakoś straszliwie kręci. Acz nie ma złego co by na dobre nie wyszło, w całkiem w fajne klimaty nas rzuciło! Skoro już los tak chciał, to w zarośniętym wagonie zjadamy drugie śniadanie. Właśnie zaczęło padać, a to daje nam szansę, że wnętrze busia nie będzie zalane jogurtem.
Kolejny pomnik do kolekcji - ten dodatkowo charakteryzujący się dość wydziwiastym kształtem.
Co ciekawe nie upamiętnia poległych w II wojnie światowej, ale tych z czasów dużo dawniejszych, wspomina wojny rosyjsko - tureckie w XIX w. Opis w dwóch językach. Tabliczki wydają się zdecydowanie nowsze niż sam beton budowli.
Mają tu też samolot. Gdy tam byliśmy wydawało się nam, że jest za płotem na terenie jakiś zakładów. Po powrocie na zdjęciach z internetów wynikało, że można do niego podejść i nawet wdrapać się na skrzydło. Wnętrza są jednak zaspawane.
Jest też całkiem sympatyczna cerkiew. Głównie mi sie spodobała kamienna dzwonnica - z daszkiem, który zaczął się już zielenić.
Między wioskami Aleksandrovo a Devetaki znajduje się jaskinia Devetaszka. To najbardziej turystyczna i zagospodarowana jaskinia z tutaj przez nas odwiedzonych. Pojawiają się tablice z opisami, psujące krajobraz barierki, bilety wstępu czy kramy z pamiątkami, gdzie zakupujemy wisiorki z fosforyzujcymi nietoperzami. Jaskinia jest ogromna, ma dziury w suficie, więc wydaje się, że będzie to powtórka z Prohodnej.
No a jednak nie do końca... Już na wejściu uderza nas aromat bunkra. Przed oczami staje Zeljava ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... ary-i.html ) czy poradzieckie bazy gdzieś w Pribałtice. ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... lesne.html )
To nie jest zapach jaskini! Prohodna czy Temna Dupka pachniały skałą, ziemią, minerałami. Tu zapach przesiąkniety jest betonem, metalem, jakby chemikaliami. Wizualnie też pojawiają się elementy wyraźnie wyprodukowane przez człowieka, świadczące o niegdysiejszym zagospodarowaniu tego miejsca zapewne nie na potrzeby turystyczne.
Przy samym wejściu stoi domeczek. Wcale nie taki malutki, ale w porównaniu z ogromem jaskini wygląda jak psia buda
Obecnie jest zamknięty, acz napisy na wewnętrznych ścianach świadczą, że nie zawsze tak bywało. Teraz do środka można by się dostać przez dziurę, ale mieści się tylko kabak
W ścianach jaskini można dojrzeć różne kable czy przyłącza ekektryczne.
Im dalej podążamy wgłąb tym więcej pojawia się ogromnych, betonowych kręgów - jakby podstumenty pod jakieś beczki czy silosy?
Strop jaskini stopnio się obniża, wnętrza przestają być przestronne i jasne, a przemysłowy zapach nasila się... Wąskie korytarze ciągną się jeszcze ponoć przez prawie 2 km, ale w czerwcu wejście tam nie jest rekomendowane ze względów na okres lęgowy nietoperzy, więc nie zapuszczamy się daleko. Nietoperzy jest niewiele. Może są mądre i wbiły gdzieś głębiej, gdzie leniwym turystom już się nie chce łazić.
W głównej komorze jaskini są też porobione kamienne murki z korytarzykami.
Najciekawsze wydają się nam dwa małe korytarzyki (oczywiście przegrodzone szlabanikiem i oznaczone międzynarodowymi symbolami szlaku bubowych atrakcji Przejścia prowadzą do bocznych komór o bardzo dużym stopniu zamglenia i zapylenia.
W podłodze każdego z niewielkich pomieszczeń jest ów betonowy krąg, który tutaj zajmuje prawie całe pomieszczenie.
Ze ścian zwieszają się metalowe jakby drabinki, po których można by się wspiąć do okienek, być może prowadzących na kolejne poziomy jaskini.
Rozważamy, czy może tędy są jakieś przejścia do korytarzyka idącego pod pułapem jaskini? Zauważyliśmy tam równe, jakby sztucznie zrobione wycięcie pod sufitem. Ale czy tam coś jest, czy to tylko nasza bujna wyobraźnia podpowiada takowe rozwiązania?
Są też takie otwory gdzieś pod sklepieniem. Naturalne, sztuczne, szlag wie...
Nie wiem czy wspomniałam, że przez jaskinię przepływa potok i robią się w nim fajne baseniki.
W bliskim sąsiedztwie jaskini są też takowe chaotycznie rozrzucone betonowe płyty, jakby tu kiedyś stały jakieś budynki i złożyły się jak domki z kart... Odkryłam je w krzakach idąć do kibelka!
Po powrocie postanowiłam poczytać więcej o tej jaskini i pochodzeniu jej betonowych artefaktów. Faktycznie "nos" nas nie zawiódł i skojarzenia zapachowe były jak najbardziej właściwe. Po wojnie przez długi czas Devetaszka służyła za tajną wojskową bazę, głównie paliwową, a owe tajemnicze kręgi były podstumentami zbiorników. W różnych okresach magazynowano tu również inne rzeczy - od broni po żywność. Obecność tak dużego, chłodnego magazynu nie mogła się marnować. Z czasów owej bazy pochodzi również most prowadzący do jaskini - faktycznie taki za duży i za solidny jak na kładkę dla turystów. Do jaskini prowadził ponoć również most kolejowy, ale został już rozebrany. Baza, jak wszystkie podobne, przestała istnieć w latach 90-tych, ale cysterny walały się po okolicy jeszcze ponoć koło roku 2000. Teraz zostały już tylko betonowe kręgi. No i zapach, który jak widać wkręca się w ściany i jeszcze przez długie lata może być wyniuchany przez sympatyków gatunku
Było jeszcze jedno z nietypowych dla jaskiń zastosowań. W 2011 roku Devetaszka była wykorzystywana jako plener filmowy produkcji "Niezniszczalni 2" i ponoć miało się to wiązać z dosyć dużym skandalem, który skończył się dla filmowców grzywną, bo ekipa jakoś bardzo ową jasknie zdemolowała. Nie znalazłam już dokładnych informacji na czym to polegało - czy po prostu naśmiecili i nasrali po kątach, czy dla potrzeb filmu wykuwali sobie nowe korytarze albo wysadzali mosty? Napewno nietoperze dały dyla tak hałasowali. Acz widać Bułgarzy są wciąż dumni z tego faktu, że owa ekipa tu była, bo plakat reklamujący film wisi na bilbordzie przed jaskinią. Kupa kupą, ale sława sławą
cdn
Re: W pogoni za cykadami (2022)
O ja cie! Ale gigant! To takiej niestety nigdy nie widzialam...Osobiście widziałem taką wysokości niemal 3 metrów. U podstawy miała łodygę grubości przedramienia dorosłego mężczyzny.
Tyż dobrze!Proszę bez niezdrowych skojarzeń - to po naszemu znaczy Ciemna Dziura.