Wiatr ze wschodu

O miejscach, które zwiedziliście, o których chcecie opowiedzieć...

Moderator: Moderatorzy

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
luscinia
dyrektor regionalny
dyrektor regionalny
Posty: 9787
Rejestracja: wtorek 02 sty 2007, 20:00
Kontakt:

Post autor: luscinia »

Sten pisze:Nie wiem czemu, ale zawsze chciałem być nad Bajkałem, to jeszcze z dzieciństwa mi zostało, pewnie po lekturze jakiejś książeczki.
mnie zdecydowanie po lekturze Benedykta Dybowskiego.
luscinia

To możliwość spełniania marzeń sprawia, że życie jest takie fascynujące.

Dziennik Leśny
Elwood

Post autor: Elwood »

Golgota 2010

Tylko to cisnęło mi się na usta, gdy próbowałem podsumować te 21 dni spędzonych ze sobą samym na szlaku z Sarhad do grobowca Sawabchana i drogi powrotnej....

Gdy dotarliśmy do Sarhad, ostatniej wioski w dolinie Wachanu do której można dojechać samochodem (tylko i wyłącznie 4x4) poczułem spełnienie.
Radość ekipy połączona z ogromnym podnieceniem wyzwoliła same pozytywne emocje. Dowieźliśmy przecież z Mirmilem szczęśliwie cały szpej wspinaczkowy, zapasy żywności, lekarstwa i ludzi na ten koniec świata.
Nic dziwnego, że tego pierwszego wieczora postanowiliśmy to jakoś uczcić.
Rozbiliśmy się na podwórku jednego z trzech Guest House`s obecnych w Sarhad. To było moje pierwsze rozczarowanie. Sarhad, to w języku lokalesów - granica. Nie wiedzieć czemu miałem nadzieję, że w takim miejscu nie będziemy mieli do czynienia z przemysłem turystycznym. Myliłem się....
Jeszcze dwa lata wcześniej, kiedy przekroczyłem grancię w Iszkaszim ruch turystyczny był szczątkowy, organizowany przez jedno "biuro turystyczne" z Chorog w Tadżykistanie. Biuro prowadzone przez sympatycznego Rosjanina i Tadżyka. Poznałem ich na tej granicy właśnie. Poczęstowali kiełbasą i zapraszali: Darek, jedź z nami, "Zapadni" płacą! Guliali po Wachanie z zachodnimi turystami przez "całe 5 dni", czyli do Sarhad i zurick/nazad...
Nam dojazd z Eszkaszem do Sarhad zajął dwa dni. Gdy gwiazdy, na wyciągnięcie ręki, usiały się manną po nieboskłonie okazło się, że nie mamy grama alkoholu!
No i jak naprawić błąd taki przeokrutny?! No tylko korzystając z tego, co oferuje okolica.
Pod język tytoń i... moja gitara.
Mimo, że gitara moja była, nie grałem. Tytoniu też nie brałem, bo mialem już to doświadczenie za sobą. Jako niepalący wystarczająco sponiewierałem się tym lokalnym akcentem w 2007, by go więcej nie trenować.
Miałem inne zmartwienia.
Simson po wytarganiu go z przyczepki, przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Przy mojej kulturze mechanicznej ogrom zastanych szkód mnie przeraził.
Kiedy wszyscy bawili się, ja, jak psychicznie upośledzony robierałem w kółko i składałem pomkę do pompowania simsonowych kół, która też kur.wa nie przeżyła... Nawet ona!
cdn...
Awatar użytkownika
Agnieszka
dyrektor generalny
dyrektor generalny
Posty: 12973
Rejestracja: czwartek 17 maja 2007, 17:54

Post autor: Agnieszka »

Elwood pisze:cdn...
czekam niecierpliwie ale grzecznie :)
Czarodziejka zawsze działa. Źle czy dobrze, okaże się później. Ale trzeba działać, śmiało chwytać życie za grzywę. Żałuje się wyłącznie bezczynności, niezdecydowania, wahania. Czynów i decyzji, choć niekiedy przynoszą smutek i żal, nie żałuje się.(A. Sapkowski)
Awatar użytkownika
Sten
prezydent
prezydent
Posty: 170063
Rejestracja: czwartek 13 gru 2007, 18:40
Lokalizacja: Łuh

Post autor: Sten »

Agnieszka pisze:czekam niecierpliwie ale grzecznie :)
Jako i ja :) Fajnie piszesz.
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Awatar użytkownika
magda55
dyrektor generalny
dyrektor generalny
Posty: 16544
Rejestracja: środa 22 mar 2006, 16:24
Lokalizacja: krakow

Post autor: magda55 »

Sten pisze:
Agnieszka pisze:czekam niecierpliwie ale grzecznie :)
Jako i ja :) Fajnie piszesz.
Też :)
Dobry humor nie załatwi wszystkiego ale wkurzy tyle osób, że warto go mieć :)
Awatar użytkownika
zul
dyrektor generalny
dyrektor generalny
Posty: 14733
Rejestracja: poniedziałek 16 sty 2006, 00:25

Post autor: zul »

http://ttcm.vel.pl/index.php?option=com ... 05&catid=5 :spoko:

"WM szybko rzucił jeszcze okiem na prędkościomierz, ale był on właśnie w fazie przechodzenia od zera do 80km/h. Nic więcej, poza "lataniem" nie był w stanie wyczytać.
Rudy jegomość pokazał nam wskazanie suszarki, było 52km/h przy ograniczeniu do 50-ciu… ufff, co za ulga! Kurwa, ale dokładny, pomyśleliśmy obaj i tak się wyraziliśmy jak bracia jednojajeczni.
Chcemy odjeżdżać, a tu koleś mamrocze, że owszem, możemy, ale wcześniej mandat się należy. Tu WM poprosił grzecznie o powtórzenie, bo w przeliczeniu wyszło nam 100$!! Czyli dokładnie tyle, ile mieliśmy łącznie wszystkich oszczędności!
- Noł, noł kamerade…
WM wszedł w fazę negocjacji, ale się zaraz dowiedział, że tu takiej fazy w ogóle nie ma. Chyba nam nawet szczere łzy z oczu leciały, ale typ ogromnie nie czuły był i jeszcze wyszczekał tyradę, że to i tamto, i że to grozi śmiercią i w ogóle…
Przez szczere łzy daliśmy upust naszym emocjom, po raz pierwszy byłem za Niemcami…
"
Elwood

Post autor: Elwood »

Towarzystwo bawiło się setnie. Twardej góralki Eli nawet dwie porcje tytoniu nie ruszyły. Za to Klimasa tak, że w ferworze popił ten tytoń... benzyną(!) i... nic mu się nie stało!
No pięknie, pomyślałem. Ładnie się ta ekipa skomponowała.
Przycupłem sobie z boczku i bawiłem się to pomką...
Stres puszczał powoli. Postanowił wyjść w żółtym woalu.
Gdzieś koło pierwszej w nocy dopadł mnie pierwszy skurcz jelit. Czyżby? No nie!
Ciemno jak w dupie i ni grama papieru toaletowego pod ręką. Tego wieczora panował ogromny rozgardiasz i chaos krótko mówiąc. Walało się papieru trochę, ale zbyt twardego i śliskiego. Wybawił mnie Szpilberg, nasz kamerzysta, który zawsze kładł się ostatni, bo na potrzeby sponsorów klecił wieczorami krótkie filmowe relacje. Super chłop tak nawiasem. I tym razem mnie nie zawiódł. Rzucil mi chusteczki higienieczne, które akurat miał pod ręką.
Z nimi to poleciałem w... Tak, w trawę, bo krzaków tam niedostatek okrutny.
Mógłbym ten epizod pominąć, ale odbił się na mnie wyraźnym piętnem tej nocy. Do wschodu słońca latałem tak, co pół godziny, aż w końcu usiałem całą okoliczną łąkę pięknymi żółtymi papierkami. Nie wiem, czy ma to jakieś znaczenie, ale były to nasączone firmowo chusteczki i takowe bardzo marnie spełniały pisaną im przeze mnie rolę.
W każdym razie obrazek zanieczyszczonej łąki kłócił się z moją estetyką i postanowiłem te papierki jeszcze przed pobudką wszystkich... pozbierać. W trakcie tej czynności dopadł mnie kolejny atak biegunki i z potrzeby stosowałem recykling.
Gdy w świetle dnia zdobyłem w końcu papier właściwy przypominałem Messalinę po obsłużeniu legionu rzymskiego. Skonsumowałem cały zapas węgla i nic. Musiałem sięgnąć po nifuroksazyd. To "urodzony zabójca", jak to okreslił Toemk Rojek, najmłodszy uczestnik wyprawy i mial rację.
Generalnie staram się nie przeszkadzać za bardzo biegunce, bo to w końcu naturalny proces usuwania 'tego co chore", ale tym razem przybrał on monstrualne rozmiary.
Nieźle się odwodniłem, a z każdą chwilą upał przybierał na sile. Koledzy na szczęście wyręczyli mnie we wszystkich obozowych czynnościach, dając mi po prostu odpocząć.
Pakowali i juczyli zakupione dnia poprzedniego konie i osła. Upał był dokuczliwy więc wszyscy się spieszyli.
Wczesnym popołudniem karawana była gotowa do wymarszu. Odstawiliśmy auta na posterunek policji i tu pożegnałem się z ostatnimi wyruszającymi w góry himalaistami. Musiałem obiecać Szpilbergowi przed kamerą, że dołącze do nich, jak tylko się oporządzę z Simsonem.
Ale ja miałem swój cel. W trakcie jego realizacji miałem zmagać się z Simem i samym sobą, czyli robić to, co lubię najbardziej.
Samotność na wyprawie mnie nie przeraża. Pozwala wykonywać wszelkie czynności we własnym rytmie, jakże dalekim od dyktowanego wyścigiem szczurów... Pozwala odnaleźć spokój i równowagę.
Komendant zgodził się przyjąć mnie na jeden nocleg. "Urodzony zabójca" zaczął działać więc wyciągnąłem karimatę i zaległem wykończony w cieniu pod autem, odkładając wszelkie czynności na później.
Po południu obudził mnie jeden z żolnierzy i wskazał łóżko w hutorze. Musiałem wstać, bo odblokowali jeden z kanałów irrygacyjnych i woda zaczęła zalewać posterunkowy majdan. To w miejsce uciążliwego podlewania. Komendant dbał o zieleń.
Drugi raz obudzili mnie na kolację. Dopiero teraz mogłem się przyjrzeć najbliższemu otoczeniu.
Posterunek składał się z trzech pomieszczeń. Dwa główne (salon szeryfa i hutor) odzielał otwarty przedsionek. Z "salonu" można było przejść do "garderoby". Do hutoru przylegało zaś pomieszczenie gospodarcze, służące za kuchnię i magazyn na opał z oddzielnym wejściem. Po jednym oknie w salonie i hutorze. W tym drugim w miejsce szyb folia. Do obu pomieszczeń drzwi szczelne jak furtka w ogrodzie.
Na dachu posterunku w centralnym jego miejscu było coś a`la orle gniazdo, otoczone murkiem z gliny (punkt obserwacyjny). Pozostałą część dachu wykorzystano jako magazyn na opał.
Opał był dwojakiego rodzaju: chrust (zalegał na dachu) oraz gówno jaka. To drugie głównie jako paliwo do gotowania.
Na kolację osobiście zaprosił mnie komendant wskazując miejsce i częstując posiłkiem. Kolacja składała się z cienkiego gulaszu, czyli dużej ilości tłuszczu, do którego, jako wypełnienie, dodawano chleb krusząc go uprzednio. Do popicia czarna, gorzka herbata.
Komendant po za dari lub farsi nie mówił w żadnym innym języku. Podpierając się słowniczkiem przygotowanym przez Kubę wymieniłem pierwsze uprzejmości. Udało mi się przekonać komendanta do jeszcze jednego noclegu dla mnie. Dawało mi to cały następny dzień na ogarnięcie simsonowego tematu lub ogarnięcie w ogóle.
Po kolacji pograłem chwilę na gitarze, by potem przenieść się do hutoru. Żołnierze spali z komendantem w salonie. Nie, nie dlatego abym miał dla siebie pomieszczenie. W salonie było po prostu czysto i wygodnie na rozłożonych pledach.
Hutor przypominał wyglądem i zapachem kartoflisko. Gdyby nie fakt, że majdan był cały zalany wodą wybrałbym nocleg na dworzu. Zresztą miejsce do spania było najmniejszym problemem. Przez moją głowę przetaczała się lawina myśli. Najważniejsza, to co będzie, gdy nie postawię Sima na nogi...? Czekały mnie 4 tygodnie samotnej tułaczki. Mocno do myślenia dawała mi już pokonana trasa. W planie miałem wizytę w Badachszanie i Pandższirze, czyli te wszystkie brody przyjdzie mi pokonać w simsonowym siodle... daj Boże. No i Mały Pamir. Jak Simson spisze się na szlaku?
Brak doświadczenia mnie nie nie przerażał. To nic, że mój pierwszy kontakt z jednośladem miał miejsce dopiero na... dwa dni przed wyjazdem. To jest właśnie przygoda. Po to tu m.in. przyjechałem. Tylko czy ja go poskładam do kupy? No i ta pier.dolona pompka! Muszę jutro koniecznie zajrzeć za nią na bazar. Bez pomki to... wiecie sami.
No więc tak sobie myślałem, co mi kolejny dzień przyniesie i próbowałem zasnąć, ale sen nie nadchodził.
W zasadzie to mogłem się już czuć spełniony. Przed nami nikt tu z białasów dwuśladem nie dotarł. Tylko lokalesi. No, ale wiele sobie po tym regionie obiecywałem. Nie słyszałem też, aby ktoś z białych się tu szwędal samotnie, bez towarzystwa przewodnika lub drugiego białego. Być zdanym tylko na siebie w tak surowych warunkach z dala od tej pieprzonej cywilizacji. To mnie rajcowało najbardziej...
Usnąłem dopiero nad ranem, gdy przycichł wiatr a wra z nim folia w oknie, co mu za struny robiła.
Elwood

Post autor: Elwood »

Od rana żadej chmurki na niebie. Sprawdzają się więc opinie o pogodzie tutaj. Wg statystyk podawanych przez Bartka jest tu ledwie 12 dni deszczowych w roku. Dlatego, dla podreperowania budżetu wyprawy zdecydowałem się pchnąć tu na miejscu kurtkę za 50$ w ramach zakupu jednego z koni.
Pogoda zazwyczaj, jak załamuje się, to na jedną dobę, więc w razie W przetrwam w namiocie i śpiworze, którego komfort cieplny wynosił -5st. Tak sobie kombinuję.
Żołnierze budzą mnie na śniadanie. Najpierw jednak chusty na glebę i modły do Allacha.
Po modłach szirczoj i non, czyli mleko z herbatą i chleb. Ot i całe śniadanie. W brzuchu już porządek, więc wykorzystując cień, który rzuca budynek posterunku szybko zabieram się do restauracji Sima.
Na początek napełniam skrzynie olejem, który w międzyczasie ją opuścił i dokręcam wszystkie śruby. Wiekszość luźna, a połowy brak! Przyglądam się lagom. Z lewej olej również szedł całkowicie. Nim zdążyłem się do niej dobrać, a pod skrzynią Sima już spora plama oleju. Hm... takie buty.
Na szczęście oleju przekładniowego u mnie dostatek.
Najważniejsze jednak, by go dopalić. Daremnie kopię przez kwadrans, nic z tego. Iskry nie ma! Wychodzi na to, że spier.dolił się moduł ale profilatycznie przelatuję jeszcze wszystkie możliwe kable. Akumulator jest ok.
Moduł zapasowy mam, ale przyglądam się teraz wajsze zmiany biegów. Robi tylko w jednej pozycji. Pozostałe biegi są zblokowane!
Bawię się jeszcze z Simem około dwóch godzin, kiedy przypomniałem sobie o pompce. Lecę na bazar z zepsutą w ręku. Z kilkunastu boksów kilka jest otwartych i jakiś ruch jest, to dobrze. Niestety pompka jest nie do dostania.
Jest jeszcze jedna możliwość: przejechać się do Sarhad Elwoodem, ale na auta mieliśmy tylko jeden komplet dokumentów a te... zabrała ekipa. Pewnie do Eszkaszem bym dojechał, ale z powrotem mogłoby być już różnie. Druga sprawa to budżet. Mój był napięty jak baranie jaja.
Z autem nie chce kombinować bo raz, że to mnoży koszty dwa, że trzeba przecież jakoś ekipę potem bezstresowo z tego Sarhad ewakuować.
Biję się tak jeszcze z myślami godzinę i... parkuję Sima przy ścianie. Jestem mocno rozczarowany i rozżalony. Ale może to i lepiej, bo papiery na to pisane były mocno wariacko i pewnie miało tak być.
Ok, ale co dalej z tym "byciem"?
Słońce praży niemiłosiernie, i chyba się ze mnie śmieje. Chowam się w przedsionku i nucę ruskie ballady przy dźwiękach gitary.
Przez posterunek przewijają się różne postacie. Przyglądam się interesantom. Są przyjmowani z dystansem. Widac wyraźnie, kto tutaj rządzi.
Po południu przybywa grupka Afgańców, która wzbudza spore zainteresowanie komendanta. Okazuje się, że jest wśród nich lekarz. Cieszy się tu ogromnym szacunkiem. Mieszka w Eszkaszem i wizytuje Sarhad co jakiś czas. Łatwo nawiązujemy kontakt. Chłop nie ma jeszcze 30-stu lat. Wyróżnia się ubiorem i kulturą bycia. W tej ostatniej nie jest lepszy, tylko po prostu bardziej europejski.
Pyta się mnie o apteczkę, więc robimy jej wspólny przegląd. W zasadzie jest ona bardzo skromna. Swojej nie zabrałem z Polski (okoliczności pominę). Tą, którą dysponuję dał mi Karpiu. Juśka, nasza wyprawowa lekarka dorzuciła nifuroksazyd, dwa opakowania antybiotyku i ibupromu. W mojej podręcznej saszetce znalazłem jeszcze maść trybiotyczną w tubce i kilka opakowań tabletek do uzdatniania wody.
W zasadzie nic więcej nie potrzebuje. Dzielę się z lekarzem antybiotykiem, czym ostatecznie zjednuję sobie jego sympatię. A to jest dość istotne, bo jednocześnie moja pozycja wsród lokalesów znacząco rośnie.
Okazuje się, że komendant cierpi na bóle krzyża. Po jednej tabletce ibupromu odczuwa wyraźną ulgę. Staje się dla mnie bardziej otwarty:
- Taszakur, taszakur!
Po naszemu dziekuję.
Mają na tym posterunku spory problem z instalacją elektryczną. Ja zaś mam dwa przedłużacze po 25m. Tym jednym dziele się z komendantem. Nie posiadają tu poza nożem żadnych narzędzi. Kiedy wyciągam szczypce i sprawnie nimi operuję tnąc i obrabiając końcówki kabla, jeden z żolnierzy sugeruje, że to dobry prezent dla komendanta. Mam dwie pary szczypiec, więc jedną mu wręczam.
- Taszakur, taszakur...
Przy kolacji nie mam więc już żadnych wyrzutów sumienia związanych z przymusową gościną.
Ustalamy, że wychodzę jutro do południa.
Przed snem robię ostateczny przegląd betów.
Więc tak.
- plecak 50l lupusowy* bardzo lekki (1kg),
- krzesełko aluminiowe składane pastorowe* (2kg),
- ruski primus na benzynę pastorowy (2kg),
- komplet garnków stalowy + kubek (0,5kg),
- namiot jednopowłokowy Black Diamont (2,8kg),
- śpiwór Fjordnansena syntetyk (2,8kg),
- gitara + zeszyt + książka (3kg),
- polar setka, dwie koszulki termoaktywne z krótkim, jedna z długim rękawem, dżinsy, kalesony termoktywne, dwie pary gaci, trzy pary skarpet, rękawiczki Swiss Army (trójpalczaste), czapka, czapeczka z daszkiem i osłoną karku lupusowa, butu meindle klasy BC , chińskie klapki do przekraczania brodów, worek wodoodporny na ciuchy (około 12kg)
- sztućce, czyli jeden nóż lupusowy,
- ramoneska (4kg),
- torba na piwo, teraz na zapas żarcia (1,5kg)
- cebula 1kg,
- blada papryka 1kg,
- suche żarcie (torebki winiary, sosy, budynie, kiśle) 1,5kg,
- groszek w puszcze 4szt, (1kg),
- śledzie z sosem pomidorowym w puszce 8 szt (1,2kg),
- smalec ze skwarkami 1,5kg,
- czekoladowe batoniki 10szt, (0,5kg),
- masło czekoladowe (1kg),
- makaron cienkie gniazdka (3kg),
- ryż w torebkach (0,8kg)
- woda 3l,
- cukier (0,8kg)
- herbata, kawa
- benzyna 4,5l,

* kumple

Więc tak sekundo:
- JAPIERDOLĘ - daje to ponad 50kg!
Idę sam i są to same potrzebne rzeczy. Wiem, że ta ramoneska, gitara i kreszełko pasują tu jak pięść do oka ale.. z niczego nie chcę rezygnować. Miało być w taki trybie i... już.
Nie wiem, jak to zniosę. Czeka mnie razwidka bajom! Znaczy rozpoznanie bojem, klasyczne, ruskie podejście do tajemniczego zagadnienia.
Nie przygotowywałem się pod kątem fizycznym w cale. W dniu wyjazdu ważyłem 95kg, co dawało min. 10kg nadwagi. Na dojeździe zgubiłem już ze 3kg i w górach spokojnie poleci kolejne 10-12kg. Ale na początku będę się musiał łącznie ze sobą solidnie nadźwigać.
To tak, jakbym wziął moją małżonkę na plecy i nagle zapragnął z nią popylać na 10-te piętro tam i nazad i tak przez kilka godzin dziennie.
Nieee, nie! Lepiej o tym nie myśleć i położyć się spać.
Jutro niedziela. 2010-07-18. Czy ja wiem, na co się porywam?...
Elwood

Post autor: Elwood »

Cha... Za stary lis jestem, żeby nie wiedzieć. Co innego przyjmować do wiadomości.
Więc nie przyjmowałem do ranka niedzielnego.
Zaczynałem kombinować: a może by tak jeszcze jeden dzionek tu spędzić pod jakimś pretekstem?
Wszelkie wątpliwości rozwiał jednak komendant przy śniadaniu, utwierdzając mnie, o konieczności wyjścia. No tak, ileż można trzymać oficjalnie cywila na policyjnym posterunku i to obcego. Sprawdziłem to... Dwa dni.
Trochę celebrowałem to pakowanie. Przede wszystkim miało być praktycznie. Znaczy tak, co by nie wywalać wszystkiego za jakąś duperelą. Nagle uzmysłowiłem sobie, że ostatni raz maszerowałem w ten sposób w 1986 roku!
Nie da się tego porównać z obozami wędrownymi, których zaliczyłem dziesiątki. Tu musiałem być samowystarczalny na dystansie min. 100-120km (taka była szacowana odległość do bazy pod Kara Dżilgą). 70km do pierwszej cywilizacji, a w rezerwie móc przetrwać 3 tygodnie z planowanych czterech.
Wiem, dla gości obznajomionych w temacie, to taka większa bułka z masłem (choć i z tej grupy mało kto, zdecydowałby się na samotny trip). Wiem też, co to jest wysiłek fizyczny i jak to się je.
Studiowałem na AWF-ie 11 lat. Uprawiałem wiele sportów, trenowałem intensywnie. Zdarzało się przekraczać granicę bólu z wysiłku i ten wysiłek pomimo tego kontynuować. Ale prawdą jest też to, że kilka ostatnich lat to pierdzenie nie walka. Jeżeli mi żyły nabrzmiały to z zatwardzenia... Jestem rocznik 1963. Ostatni raz katowałem się na... siłowni, jakieś trzy lata temu przez 8 m-cy, min. trzy razy w tygodniu. Zawziąłem się wtedy i o dziwo wróciłem do moich rekordów siłowych sprzed lat 20-stu!
Jestem jednak typem wytrzymałościowca. Mam przewagę włókien wolnych, więc trening siłowy tak naprawdę nie wiele tu daje. Nawet pogarsza moją wydolność w przewidywanym zakresie. Ale pozostaje jeszcze jeden element układanki, to szeroko pojęta psycha.
Mam taki swój kultowy "serial filmowy" pod tytułem POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI. Motywacją do działania głównego bohatera staje się klasyczny wzrot:
- Ty tchórzu!
Co?! Ja tchórzem?!
Otoż tak. To mnie motywuje do działania najbardziej! To na pewno niska pobudka, ale prawdziwa. Druga: nie mniej niska niż ta pierwsza, to fakt, że nie interesują mnie tematy banalne. Muszę mieć swoje okoliczności przyrody, by wypłynąć. Oczywiście na miarę swoich możliwości, ale nie pójdę tam, gdzie chodzą wszyscy. Tam się przez te przeżyte 47 lat już nachodziłem. Trzecia: to tragedia na Pilsku. Jeżeli wylądowałeś w czarnej dupie nie poddawaj się...

cdn...
Awatar użytkownika
pasiecznicki
inżynier nadzoru
inżynier nadzoru
Posty: 1435
Rejestracja: czwartek 14 paź 2010, 19:52

Post autor: pasiecznicki »

zul pisze:WM wszedł w fazę negocjacji, ale się zaraz dowiedział, że tu takiej fazy w ogóle nie ma.
- to chyba najbardziej zwięzły i trafny opis różnic pomiędzy Słowianinem, a Skandynawem; Otwartosercym Kozakiem, a Skostniałym Nordykiem; obywatelem DemoLudu, a Western Sitizenem; Orientem a Okcydentem jaki ostatnio słyszałem :D
Elwood pisze:Info dla tych, co się wymawiają brakiem czasu.
Dojazd do Irkucka Transsibem. Na miejscu tydzień szwendania po okolicy. Powrót samolotem do Moskwy (zdązy się jeszcze Kreml zaliczyć) i dalej koleją do Polski.
Wyjazd w piątek po robocie powrót w niedzielę, na koniec drugiego tygodnia.
Klasyczny urlop!

Ok. a mamona? Tak cirka ebałt? Załóżmy, że wyduszę dwa tygodnie, ile pozostaje do wyduszenia środków płatniczych?
P.S. Ja wiem, Sim i te ww. 50kg...ale Transsiby, Samalioty i inne pajezdy?
"Ano, posłuchaj ty o tym, że życie jest nie do przewidzenia i że każdy ma jakieś drzwi, co ich nie otworzył".
Andrzej Mularczyk, "Każdy żyje jak umie"
Elwood

Post autor: Elwood »

http://transsib.com.pl/
Zdając się na pośrednictwo, na podstawie tej strony możesz opracować sobie szkielet wycieczki.
Pogóglać w temacie reszty.
http://www.rosjapl.info/forum/
Obecnie jest dostępny, zaktualizowany przewodnik po Bajkale. Wystarczajace info dla turysty.
Awatar użytkownika
pasiecznicki
inżynier nadzoru
inżynier nadzoru
Posty: 1435
Rejestracja: czwartek 14 paź 2010, 19:52

Post autor: pasiecznicki »

Dzięki - pogóglam (poguglam?!). Mam nadzieję ( i chyba nie tylko ja), że wrzucisz cos w najbliższym czasie w temacie trasy do Kara Dżilgi. A poza tym:
Elwood pisze:- Ty tchórzu!
Co?! Ja tchórzem?!
to jest klasyczny chwyt "Na Polaka". W warunkach nadwiślańskich sprawdza się na ok. 75% populacji.
"Ano, posłuchaj ty o tym, że życie jest nie do przewidzenia i że każdy ma jakieś drzwi, co ich nie otworzył".
Andrzej Mularczyk, "Każdy żyje jak umie"
Elwood

Post autor: Elwood »

Jak się dobrze ogarniesz, to jesteś w stanie dojazd tam i z powrotem zamknąć tylko w 1000zł -1100zł (Moskwa -Irkuck - Moskwa). Dochodzą: wizy, ubezpieczenie, pobyt na miejscu, dojazd do i z Moskwy.

W temacie topicu... proszę:

W końcu przychodzi chwila prawdy. Na wierch plecaka ląduje złożona w pół ramoneska, jeszcze tylko ściągnąć paski i... k.urwa nie mogę wstać!
Dzieje się to na oczach całego posterunku. Nie wzbudzam jednak śmiechu, jeno zatroskanie.
Stabilizuję dosiad i druga próba odrywa mnie od ziemi. Zostaje mi jeszcze do podjęcia gitara, torba na żarcie i półtoralitrowy PET wypełniony wodą. Uzbrojony w całość ruszam przez majdan ale komendant woła na mnie i pokazuje kierunek przez pole. Można iść miedzą, skrótem do szlaku. Nasrallach bierze Kałasznikowa i prowadzi mnie tą miedzą.
Słońce praży, miedza wąska, a ja zataczam się i po 100m staję.
- Nasrallach! Moment!
Odpinam ramoneskę i lecę z nią na posterunek. To jest kilka dobrych kg, pójdę na lekko kombinuję. Wrzucam ją do Elwooda i chwytam jakąś żółtą wiatrówkę z podpinką, której ktoś zapomniał lub nie chciał wziąć na szlak. Jest bardzo lekka, da się zwinąć w pięść. K.urwa, przecież tam nie zamarznę, jak będę szedł w takim obciążeniu. Już po tych 100metrach pot mnie zalewał strumieniem...
Siadam na miedzy okrakiem i wrzucam na siebie plecak. Nie odczuwam co prawda różnicy, ale wystarcza mi sama świadomość, że zestaw zubożał wyraźnie. Idzie mi się nieporadnie. Gitarę trzymam w lewej ręce w pokrowcu za ucho, a torba majta mi się na prawym ramieniu i co rusz z tego ramienia zsuwa. W prawej ręce PET.

Ze Świnoujścia do Valvis Bay
Droga nie była krótka,
A po dwóch dobach, albo mniej,
Już się skończyła wódka...


Nucę. Wódki nie mam, ale pragnienie okrutne. Po pierwszym kilometrze wody w butelce parę kropel zostaje.
O w mordę myślę, jeżeli znika mi w takim tempie tutaj, to co będzie na podejściach? Muszę koniecznie nieść przy sobie większy jej zapas i dokładnie obejrzeć mapę, jak to tutaj ze strumieniami jest.
Tak tyle, że jedyna mapa, jaka mi została, to sztabowa 500-tka. Bardzo przydatne dwie 100-tki przez przypadek zabrał mi Bartek. Ta, co mam pod ręką jest poglądową, nie wiele z niej da się wyczytać. Miałem tych map wydrukowane po dwie sztuki, a ostatecznie została mi jedna i tylko 500-tka. Miałem jeszcze 100-tkę "podkowy", alternatywnego szlaku o jej kształcie, ale już wiedziałem, że pójdę najkrótszą drogą.
Nasrallach podprowadził mnie do ostatnich zabudowań w Sarhad i kazał zaczekać. Po chwili przyprowadził dwóch gości i wszyscy mi wmawiają, że szlak bardzo trudny i niebezpieczny. Pokazują mi na konia, na mój plecak oraz na giwerę Nasrallacha. Znaczy, powinienem iść z nimi, z koniem i bronią.
Cały czas powtarzają Pamir, niebezpiecznie, Pamir, niebezpiecznie, bang, bang...
Może i uległ bym namowom, ale z jednego, bardzo prostego powodu nie moglem. Nie mialem kasy:). Krzyżuje więc wielokrotnie dłonie, pokazuję na siebie i mówię OK. Pokazuję na broń, ich i konia i mówię NO. Na koniec dodaję:
- Aj, no afgani, no dollars!
Ten argument zdecydowanie przeważył i negocjacje urwały się natychmiast.
Nasrallach wyciągnął kartkę, długopis (który otrzymał na posterunku ode mnie) i każe mi pisać oświadczenie. No, może bardziej prosi niż każe.
- Farsi, farsi!
Znaczy mam pisać w tym języku. By już nie łamać sobie rąk i języka więcej mówię czystą polszczyzną:
- Acha! Mam napisać ci oświadczenie w farsi, że idę na własną odpowiedzialność?
- YES, YES, YES!
- OK!
Wziąłem kartkę, długopis i piszę, że: tak, idę itd. Nie mogłem się jednak oprzeć i na koniec dodałem:
Pocałujcie mnie wszyscy w dupę!
Nasrallach "czyta" i powtarza:
- Dorjusz, Dorjusz, farsi, farsi!
Odpowiadam po polsku:
- A skąd ja ci wezmę farsi?
Wyciągnąłem do Nasrallacha rękę, uścisnęliśmy się. Coś mi tam dodał o Allachu, ja mu w rewanżu też i... pożegnaliśmy się.
Jedyne, o czym marzyłem teraz, to usiąść i schować się przed słońcem. Podszedłem do płotu i przysiadłem w cieniu topoli. Przy okazji zdałem sobie sprawę, że nie byłem dotąd spięty pasem biodrowym, co mnie w jakiś sposób pocieszyło.
Zdjąłem krzesełko, rozłożyłem i usiadłem.
Tak! Właśnie po to miałem je wziąć! By se k.urwa usiąść jak człowiek!
Nie zdążyłem sięgnąć po mapę, kiedy otoczył mnie wianuszek dorosłych i dzieci. Wachowie z doliny. Wszyscy bardzo życzliwi i pokazują mi gitarę. Ok, no problem. Nim ja wyjąłem wziąłem dwa PET-y i wymownie na nie pokazałem. Jeden z młodych bajtli szczęśliwy jak nie wiem co, ruszył z nimi w te pędy po wodę.
Gdy przybiegł, zacząłem brzdąkać. Proszę bardzo, Czerwone Gitary: Historia jednej znajomości...
Zauważyłem, że przy "sialalala..." wzbudza to u nich salwy śmiechu. Później wyczaiłem powód. Takie nucenie, to jakby oznaka zniewieściałości. Nie ważny język. Dopóki artykułujesz słowa słuchają w zachwycie. Kiedy zaczynasz nucić wytykają ciebie palcami i śmieją się. Tak, czy owak ubaw przedni!
Grałem dobre z pół godziny, głównie jednak dlatego, że szukałem motywacji do wstania. Nie mogłem tu przecież siedzieć do wieczora, moim celem miał być Mały Pamir, a nie cień pod płotem w Sarhad.
Jezuuu! Jak mi się ciężko zbierało... Spięcie pasem biodrowym pomogło. Było wyraźnie lżej na barkach. Uff!
Skończyła się zabawa i zaczyna podejście. Nachylenie nie duże, jakieś 10%, a mi co 10-20 kroków odcina prąd! No k.urwa ludzie! W takim tempie, to ja na pierwszą przełęcz Karakabczał będę szedł trzy dni, a nie kilka godzin, bo tyle to zajmuje biegłym temacie kupcom.
Siadam na większym kamieniu i biorę jeszcze raz mapę do ręki. Sarhad leży na 3200m, a Karakabczał to 4257m. Będzie z jakie 6-8km. Teraz cały czas już ostro pod górę.
Z pobliskiej jurty gazem pędzą do mnie dwa małe kasztany i jeden starszy z łopatą. Znowu pograłem trochę. Od wyjścia z posterunku minęły trzy godziny, a ja zrobiłem ledwie 1500m w poziomie!
Ten młody z łopatą odpowiedzialny jest za utrzymanie betonowego koryta niosącego pitną wodę w czystości. Zdążyłem wypić całą wodę, więc tym razem napełniam wszystkie PET-y. Do każdej profilaktycznie wrzucam po jednej tabletce micropura i ruszam przez pierwszy brod. Przed chwilą schodził jakiś Wachan z osłem więc powtórzyłem jego trasę. Nie chciałem zdejmować butów, bo jak pomyślałem o ściąganiu całego majdanu z pleców, zakładaniu klapek... to już rzyygać mi się chciało.
Na tym brodzie miałem sporo szczęścia i nie zamoczyłem butów. Udawało mi się przeskakiwać z głazu na głaz i mimo, że były obmywane wodą podeszwa Meindli dawała przyczepność. Tym nie mniej po drugiej stronie nogi trzęsły mi się ze zmęczenia i strachu jednocześnie, bo ledwie utrzymywałem równowagę i do kąp[ieli w pełnym rynsztunku nie dzieliło mnie wiele.
Te strumienie to nie jest taka prosta sprawa, zwłaszcza gdy się ma obie ręce zajęte tak niewygodnymi w uchwycie bagażami. Logicznie powinienem wpierw przejść z plecakiem, a potem wrócić lżejszy po gitarę i torbę z żarciem ale... musiałbym się rozdziewać z majdanu i cofać!
Wierzcie mi, jeżeli sapiąc jak lokomotywa Brzechwy, pokonuję z grymasem na ustach 20m, to za ch.uja nie mam ochoty zrobić nawet pół kroku w tył!
Tuż za brodem szlak orientuje się już zdecydowanie pod górę. Nachylenie stoku powyżej 20%, miejscami do 30%. Z każdym metrem zdobywam też wysokość. Więc będzie tylko gorzej. Nie jestem w stanie zrobić więcej niż 10 kroków bez odpoczynku.
Znowu pojawiają się jakieś dwa sympatyczne bajtle. Siadam więc na kolejnym kamieniu i gram. Podchodzą dwie starsze kobiety i słuchają muzyki.
Tak patrząc na nie zastanawiam się, czy one w ogóle kiedykolwiek miały okazję posłuchać gitary?
Przyglądając się nim, nie jesteś w stanie określić ich wieku. Twarze poorane zmarszczkami. To skutek suchego klimatu, palącego słońca i tęgich mrozów oraz dużych dobowych wahań temperatury sięgających 40st!.
Lato trwa tu trzy m-ce, brak naszych pór przejściowych, czyli wiosny i jesieni. Zima przychodzi nagle i tak samo odchodzi dając przyrodzie i ludziom nie wiele czasu na wegetację. Na szczęście lata są gorące, decyduje o tym szerokość geograficzna porównywalna do Cypru.
Jedna z nich zwraca mi uwagę na rząd strupów na jej twarzy. Są w okolicy kącika ust, więc miejsce dość niefortunne dla poprawnego gojenia.
Wyciągam maść trybiotyczną i smaruję okolice rany. Wymownie pokazuję ustami, że musi ograniczyć zakres ich ruchu do minimum. Zdaje się mnie rozumieć. Nic więcej nie mogę dla niej zrobić. Kobieta jest szczęśliwa i rzuca znane mi już:
- Taszakur, taszakur, taszakur...

cdn...
Elwood

Post autor: Elwood »

Finał dnia pierwszego.

Muszę ruszać.
Jak ja celebruję te chwilę... Tym razem towarzyszy mi tych dwóch młodzieńców. Starszy językiem migowym oferuje mi pomoc w dźwiganiu torby z żarciem. Normalnie bym podziękował i targał sam, ale patrząc na tego, co najwyżej 8-letniego brzdąca, wręczam mu torbę i usprawiedliwiam się na milion sposobów. Co tu dużo gadać, pomógł mi przetrwać kolejne 500m. Dalej nie mógł mi już towarzyszyć, bo słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Za nim się pożegnaliśmy, młodszy obrócił jeszcze z dwoma pustymi PET-ami. Ile ja tej wody piję?!
Te 500m zajęło mi kolejną godzinę! Powoli wspinam się na widoczna przełęcz. Nie chcę się powtarzać, ale jeżeli oczekujecie jakiś wieści z trasy, to muszę.
Przeżywam fizyczny horror. Chwilami, niesiony emocjami wkurwiam się na siebie, za totalny brak przygotowania, potem usprawiedliwiam, bo przecież miałem popierdalać Simsonem... A właśnie. To, co zastaję tylko na przebytym odcinku nie nasuwa żadnych wątpliwości, co do sensu jazdy tu Simsonem. Żadnych, ale to żadnych szans! Nie wiem, jak Bartek mógł domniemać (zszedł tą trasę w 2009-tym), że jest ona do przejechania jakimkolwiek jednośladem. Tu się nie da gramolić rowerem, a co dopiero motorem. Szybko mu jednak wybaczyłem, bo to ja w końcu podjąłem decyzję by taszczyć tu ElSima, a Bartek nie ma nawet prawa jazdy i wszelkie sugestie czynił w dobrej wierze.
Słońce stało już nisko, kiedy wgramoliłem się na przełęcz, by dowiedzieć się, że to nie ta z mapy, tylko jakaś pośrednia.
No, to był cios w psychę niemożebny! Przeszedłem ze 200m lekkim obniżeniem w dół i moim oczom ukazała się przełęcz właściwa, czyli Karakabczał. Wyjąłem GPS-a i sprawdziłem wysokość na jakiej się znalazłem... Matko Boska! Toć to drugie tyle, co właśnie pokonałem w pionie!
Wg GPS-a skonfrontowanego z mapą wynika, że mam do pokonania jeszcze 400m w tymże, ale dużo mniej w poziomie.
Ok, zapierdalam dalej! Cel na dzisiaj, to Karakabczał.
Spiąłem się na maksa. W początkowej fazie było mi łatwiej, bo pokonałem trawers w rzeczywistym poziomie i zyskałem tym sporo metrów. Tak moi drodzy. Ten ponad 80-ciokilometrowy szlak składał się dla mnie z pojedynczych metrów!
Niestety w wyniku braku koncentracji straciłem jednego PET-a, który wypełniony wodą runął w przepaść. Zostały mi więc jeszcze dwa i postanowiłem dbać o nie jak o... No postanowiłem dbać, bo piłem tej wody naprawdę sporo, a musiałem ją mieć w czym magazynować. Na tak krótkim odcinku wypiłem jej blisko 10 litrów, a pokonałem tylko jeden strumień i gdyby nie pomoc lokalesów, to nie wiem jak by to wyglądało.
Pojawił się jeszcze jeden problem. Górska woda spływającą z lodowców, czy topniejących płatów śniegu jest w wyższych partiach całkowicie pozbawiona minerałów. Nie miałem żadnego wzbogaczacza, tabletek musujących, czy czegoś podobnego. Potasu miałem pod dostatkiem (sól), ale przy takiej konsumpcji, tak ubogiej wody radykalnie ograniczałem własną wydolność.
Znowu przysiadłem i zacząłem liczyć. Przy takiej pogodzie, moje dzienne zapotrzebowanie na wodę wyniesie około 12-15l, na czas efektywnego marszu w granicach 5h. Mam więc spory kłopot. Na ten moment nie potrafię zaplanować żadnej strategii marszu. Kondycja do dupy, ale powinna rosnąć. Dźwigam zdecydowanie za duży ciężar do swoich możliwości, ale będzie on z czasem malał. Są więc plusy.
Słońce już zaszło, znajduję się na 30 centymetrowej ścieżce, na trawersie stromego stoku. Przede mną kilkaset metrów podejścia o nachyleniu min 30%... Potrafię już teraz ocenić, że to kilka godzin ciężkiej harówy, a ja nie mam sił na nic.
Rozbijam się na tej ścieżce w miejscu, które przynajmniej optycznie wydaje się płaskie. Mam przy tym nadzieję, że w nocy nikt po szlaku nie będzie się szwendał bo, żeby mnie obejść musiałby dokonać bardzo niebezpiecznego trawersu powyżej lub poniżej szlaku. Stok (nie szlak) miał tu nachylenie min 50%. Rozwinąłem karimatę, ściągnąłem dżiny, wdziałem termoaktywną bieliznę i wsunąłem się do śpiwora. Z zapasów otworzyłem puszkę groszku i puszkę śledzi. Skrzętnie policzyłem, że to 0,4kg mniej jutro do dźwigania.
Gdy zasypiałem niebo skrzyło się manną gwiazd. Były na wyciągnięcie ręki...
Elwood

Post autor: Elwood »

Obrazek
Żółta kropka, to miejsce idiotycznego noclegu. Ale cóż, odcięło zapłon i finito.
Ciekawe to było uczucie, kiedy obchodziły mnie potężne jaki. Prawdą jest jednak to, że pochodzą one od kozic i nie jeden zdziwiłby się, jak potrafią skikać po kamlotach.
Awatar użytkownika
pasiecznicki
inżynier nadzoru
inżynier nadzoru
Posty: 1435
Rejestracja: czwartek 14 paź 2010, 19:52

Post autor: pasiecznicki »

Elwood pisze:Te 500m zajęło mi kolejną godzinę!
Przy takim npm, nawet obsolwenci AWF redukują biegi.
Elwood pisze:Przy takiej pogodzie, moje dzienne zapotrzebowanie na wodę wyniesie około 12-15l,
Ej! 10 PETów? W pierwszej chwili wydawało mi się, że to już jest "licencia poetica" Ale ...nie wiem...nie znam...nie rozumiem się... :wink:
Elwood pisze:nie jeden zdziwiłby się, jak potrafią skikać po kamlotach.
Za pierwszym razem odczytałem : "sikać po namiotach" :)
"Ano, posłuchaj ty o tym, że życie jest nie do przewidzenia i że każdy ma jakieś drzwi, co ich nie otworzył".
Andrzej Mularczyk, "Każdy żyje jak umie"
Awatar użytkownika
Agnieszka
dyrektor generalny
dyrektor generalny
Posty: 12973
Rejestracja: czwartek 17 maja 2007, 17:54

Post autor: Agnieszka »

Elwood, chylę czoło :)
Czarodziejka zawsze działa. Źle czy dobrze, okaże się później. Ale trzeba działać, śmiało chwytać życie za grzywę. Żałuje się wyłącznie bezczynności, niezdecydowania, wahania. Czynów i decyzji, choć niekiedy przynoszą smutek i żal, nie żałuje się.(A. Sapkowski)
Elwood

Post autor: Elwood »

A Szlak tętni życiem.
Gdzieś w środku nocy przetacza się po mnie karawana jaków! Podnoszę wzrok i trwam w milczeniu. Potężne zwierzęta obchodzą mnie delikatnie górą i dołem. Mój wzrok przykuwają te sunące górą oczywiście. Obserwuje je w napięciu, w świetle księżyca. Jedno potknięcie i... Prowadzą je Wachowie lub Pasztuni. Cholera wie. Słyszę ciche komentarze.
Miejsce na nocleg wybrałem idiotyczne, z nadzieją wszelakoż, że nikt tu po nocy nie będzie się błąkał. Małe to usprawiedliwienie.
Dalej tylko drzemam i czekam. Po jakiejś godzinie próbuje mnie obejść Wach z dwoma osłami i synem. Mały jest bardzo ciekawski i próbuje mi podebrać butelkę a napojem. Dostaje opierdol, a ja już jestem pewien, że nie zmrużę oka.
Kiedy tuż przed wschodem próbowały mnie sforsować krowy i woły w liczbie kilkunastu sztuk nie było rady, trza było wstawać.
Przebieranie, pakowanie i ruszam w górę. Jeszcze jakieś 100m w miarę po płaskim a potem podejście horror.
Dogania mnie kolejna karawana. Mijają mnie jak ekspress. Stoję i obserwuję ile im zajmie wejście na przełęcz. 30 minut. Jest stromo, szlak wiję się zakosikami w sypkim piargu. Widoki wspaniałe, ale ja nie mam siły sięgnąć po aparat. Moje tempo marszu...? Mogę powiedzieć jedno, nie cofam się.
Z góry schodzi młody Wach, najwyżej 10 letni. Prowadzi nieobjuczonego osła. Zatrzymuje się przy mnie i proponuje pomoc. Zbawco - myślę. Próbujemy jakoś przytroczyć plecak ale ten co kilka metrów spada. Coś mi tu jeszcze nie gra, więc na migi dopytuję skąd taka życzliwość. W odpowiedzi słyszę:
- 200 Afgani.
To jakieś 4,5$. Senkju kolego, ale dalej pociągnę sam. Pomijam fakt, że dysponowałem sumą 400 Afgani, które dał mi Szpilberg. Widzę, że tu w takich butach się pomyka. Czyli nie wiele się zmieniło od opisów Grąbczewskiego i Bonvalota. Białego trzeba doić na każdym kroku. Ok, ja się doić nie dam.
Słońce od rana bezlitosne. Natura ćwiczy mnie do granic mojej fizycznej wytrzymałości. Poruszam się w tempie 10-ciu tip topów i postój. Minutę, dwie na uspokojenie oddechu i kolejne 10 tip topów. To nie są kroki, to są tip topy. Od czasu do czasu udaje mi sie zmienić rytm i jakiś cudem robię tych tip topów 20. Po dwóch godzinach mam jakieś 3/4 podejścia za sobą. Woda znika mi w oczach. Przez te słońce paruję, jak gorące gacie na mrozie. Teraz dokładnie rozumiem, dlaczego najlepszą, spodziewaną pogodą jest tutaj małe zachmurzenie i lekki wiatr. Słońce wtedy chowa się od czasu do czasu za chmurą i pozwala schłodzić przyjemnie ciało. Wiatr jest w granicach 4st i wieje mi w plecy. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Jeszcze godzina i w końcu osiągam przełęcz. Teraz duje solidnie i mimo silnego słońca czuję przenikający chłód.
Zrzucam plecak i bez obciążenia (Jezuuu, jak lekko) wspinam się na pobliską górkę. Przede mną otwiera się wspaniała panorama na dolinę Sarhad, pakistański Hindukusz i dolinę Wachanu. Gdzieś tam w dali majaczy odległa o jakieś 80km grań Wachdżiru. Rany... jak tu pięknie.
Dzisiaj już nigdzie nie będę maszerował. Jestem skonany, wyjebany na maksa. Na samej przełęczy biwak nie jest możliwy. Musze zejść ciut niżej, może tam znajdę jakieś plateau nadające się do rozbicia namiotu.
Za siodłem przełęczy trafiam na postój kolejnej karawany. Ta zmierza do Sarhad. Szybko znajduję kawałek wypłaszczenia i po raz pierwszy rozbijam namiot na tej wyprawie. Dobrą chwilę zajmuje mi rozkminienie zestawu Lupusa. W końcu namiot staje. Drugi raz już będzie łatwiej. Namiot wydaje się idealnym kompromisem. Jest co prawda jednopowłokowy, ale tu opady są bardzo rzadkie. Za to lekki, co potwierdza Lupę w komentarzu:), pojemny, naprawdę prosty i szybki w montażu. Idealny dla samotnego włóczęgi.
Zawieram pierwsze znajomości. Oczywiście gitara zjednuje mi moment sympatię. Gorący sirczoj przywraca dobry humor. Grając, nadaję sobie samozwańczo przydomek Wachani Blues. Jak czas pokaże, z niektórymi z tych kupców będę się spotykał kilkukrotnie...
Elwood

Post autor: Elwood »

pasiecznicki pisze:
Elwood pisze:Przy takiej pogodzie, moje dzienne zapotrzebowanie na wodę wyniesie około 12-15l,
Ej! 10 PETów? W pierwszej chwili wydawało mi się, że to już jest "licencia poetica" Ale ...nie wiem...nie znam...nie rozumiem się... :wink: ...
To nie licentia, to samo życie. Klasyczne procesy adaptacyjne plus wysokość.
Gdybym pił wodę zmineralizowaną i nie targał ciężaru przekraczającego moje aktualne wtedy możliwości, byłoby inaczej, zapewniam :) .
Piękne jest to, że z tego ogromnego natłoku informacji i myśli, któremu jesteśmy poddawani "tu" na co dzień, "tam" pęta się ich zaledwie kilka. Były chwile, że rzucałem dla pazdzierżania razgawora kilka kurew w eter, co zresztą zaraz sprowadzało mnie do porządku. W końcu sam go sprawowałem.

Większość boi się takiej samotności. Ci, co jej zaznają odczuwają spokój ducha, pod warunkiem, że mają do czego lub kogo wracać.
Awatar użytkownika
pasiecznicki
inżynier nadzoru
inżynier nadzoru
Posty: 1435
Rejestracja: czwartek 14 paź 2010, 19:52

Post autor: pasiecznicki »

Elwood pisze:Większość boi się takiej samotności. Ci, co jej zaznają odczuwają spokój ducha, pod warunkiem, że mają do czego lub kogo wracać.
10/10. Coś mi się wydaje, że doskonale rozumiem co autor miał na myśli. Chodzenie po górach/lesie bez towarzystwa, rozmowa z samym sobą, swoboda myśli dają możliwość przyjrzenia się samemu sobie. Niektorzy kończą ziemską wędrówkę zagonieni i zagubieni, nie wiedząc kim tak naprawdę są i po co żyją.

I żeby nie było zbyt filozoficznie - mam pytanie. Czy Wachańska Karawana naprawdę czuje bluesa ? :D
"Ano, posłuchaj ty o tym, że życie jest nie do przewidzenia i że każdy ma jakieś drzwi, co ich nie otworzył".
Andrzej Mularczyk, "Każdy żyje jak umie"
ODPOWIEDZ