Zacytuję Wam fragmenty tego reportażu, opisującego odcinek bieszczadzki od Komańczy do Ustrzyk Dolnych, który pokonano w 4 dni. Jest to w opisie dzień piąty do ósmego. Skróty w pierwotnym tekście zaznaczyłem (…). Życzę miłej lektury i mam nadzieję, że szczególnie młodszym Forowiczom przybliży ten tekst Bieszczady z przed pół wieku.
Przygotowanie do wyprawy – ubiór i wyposażenie
Największym naszym zmartwieniem były buty, a właściwie ich brak. Poza dwiema osobami, które posiadały jakie takie buty skórzane, pozostali uczestnicy wyposażeni byli w trampki. (…) Wszystkie mosty, zwłaszcza w części bieszczadzkiej, były pozrywane, spalone – wszędzie trzeba było przechodzić w bród. Zetknięcie rozgrzanych, spoconych nóg z potwornie zimną wodą i kamieniami powodowało dojmujący ból. Z początku zdejmowaliśmy buty i skarpetki i przechodziliśmy na bosaka. Okazało się to w niektórych wypadkach zbyt bolesne. Wpadliśmy na pomysł, aby przechodzić w skarpetkach. Ale nie pamiętam, czy ktoś miał zapasowe skarpetki (może niektórzy mieli). W każdym razie ja wyżymałem skarpetki i zakładałem je na obolałe nogi. (…)
Plecaki – a dokładniej jedna z grup plecaków – to były maleńkie worki, przeważnie harcerskie. (…) Nie były one nawet do końca wypełnione, gdyż sprzętu mieliśmy bardzo niewiele. Niektórzy mieli małe plecaki niemieckie z tak zwaną skórką źrebięcą. W tych plecakach mieściły się ze dwa bochenki chleba, może jakieś drobiazgi. Tylko dwie osoby zabrały ze sobą koce. (…) A jak spaliśmy? Praktycznie w ubraniach. (…) Nie było żadnego przebierania się na nocleg. Najczęściej od razu po długiej wędrówce rzucaliśmy się na posłanie. Nie mieliśmy ze sobą żadnych rzeczy na zmianę. Nie mieliśmy też płaszczy przeciwdeszczowych. Cały nasz ubiór składał się z tego, co włożyliśmy na siebie na początku wyprawy. (…)
Jedzenie
Przyznam szczerze, że dziś już nie pamiętam, co my właściwie zabraliśmy na drogę na początku wyprawy. Na pewno był jakiś chleb (pamiętam, że miałem w plecaku dwa bochenki) i jakieś suche wędliny. Nie było wtedy kocherów. Nie było możliwości gotowania na trasie praktycznie żadnych obiadów. Jedliśmy wszystko na sucho, popijając niekiedy wodą z potoku. (…) Ani w Komańczy, ani w Cisnej nie można było wtedy nic dostać. Nie mówiąc zresztą o Ustrzykach Górnych, gdzie była tylko placówka WOP-u. (…)
Komańcza – Habkowce
Wyszliśmy z Komańczy do Duszatyna. W Duszatynie już cerkwi nie było. Napotkałem ostatnią chatę, tuż przy wejściu do dawnej wsi, na samym dole, niedaleko torów kolejki leśnej.
Z Duszatyna poszliśmy doliną Olchowatego Potoku w kierunku Chryszczatej do Jeziorek Duszatyńskich. Tam zabawiliśmy chwilę. Trudno nam było się oderwać od ich widoku, ale niestety trzeba było iść dalej. Po wejściu na Chryszczatą chwila odpoczynku i nastąpiło długie, długie zejście przez Wołosań i Sasów.
Zeszliśmy w pewnym momencie z grzbietu w lewo w dół, trafiając na pozostałości wsi Habkowce. Już się robiło ciemno, a do Cisnej było jeszcze parę kilometrów. Zdecydowaliśmy, że zanocujemy gdzieś, byle pod dachem. Znaleźliśmy stojącą osobno w pół rozwaloną chałupę. Mieszkała w niej starsza pani, jak się okazało tutejsza Łemkini. Nie mówiła po polsku. Zwracała się do nas – że się tak wyrażę – po swojemu. Jakoś nas ulokowała. Z tym że mieliśmy bardzo trudną noc, bo nie było słomy ani siana. Na szczęście znaleźliśmy snop powróseł, których gospodyni pozwoliła użyć. Okazało się, że na każdego z nas przypada po dwa powrósła. Każdy sobie powrósła rozplótł, położył się na nich i spaliśmy twardym snem aż do rana.