Klub Moczykija

Informacje, porady, techniki połowu, łowiska, sprzęt, zanęty...

Moderator: Moderatorzy

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
keri
podleśniczy
podleśniczy
Posty: 339
Rejestracja: niedziela 29 paź 2006, 22:38
Lokalizacja: zachód

Może to was rozbawi

Post autor: keri »

Ostatnio nie mam czasu na rybaczenie, same żerdzie i kopalniaki :( .
Ale może to was rozbawi.
crede,quod habes,et habes
Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33826
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

Skandal... W tak atrakcyjnym do wędkowania okresie wątek Klubu Moczykija spada z pierwszej strony spisu rozrywkowych wątków w otchłań zapomnienia. Tak być nie może!
Coś tam dłubałem w szpitalu, coś później w domu i wklejam tego efekty. Nie jest to efekt ostateczny, ale pierwsza część mojego zamysłu przedstawienia historii kilku wypraw nalodowych.
Proszę uwzględnić, że czas pisania dzisiejszej części obejmował kilka tygodni i w związku tym wątek narracji nie zawsze oddaje aktualną sytuację narratora.

----------------------------------------------------------------------------------------

Poleguję poszpitalnie, poświątecznie, zgorzkniały i nieco zbolały. Zgorzkniały, bo właśnie czemuś cały jestem na po- i trudno mi znaleźć jakieś czekające mnie zdarzenie, które chciałoby zaprzątać moje myśli i sprowadzać słodką niecierpliwość czekania. Wszystko co piękne już po-za mną, było-minęło. Cóż jeszcze może spotkać faceta po pięćdziesiątce z postępującą atrofią emocji, któremu czas nagle i niespodziewanie zaczął przyspieszać w sposób już nie liniowy, ale wykładniczy? A nieco zbolały, bo kulas który dał niespodziewany krok w bok i po raz pierwszy w dorosłym życiu zaprowadził mnie do szpitala, w miarę gojenia się obrasta skorupą ohydnego strupa, która ściska łydkę jak źle wykuty nagolennik rycerskiej zbroi. Leżeć jeszcze się da w bezbolesnym komforcie, ale po piętnastu sekundach od posadzenia tyłka na krześle zaczyna się pulsowanie, rwanie mięśnia rozpalonymi cęgami, kręcenie młynka wbitym w łydkę nożem. A przecież usiąść czasem trzeba, choćby na kiblu. Dreptanie niby przynosi ulgę, ale wtedy skorupa napina się, tu i ówdzie pęka, pojawiają się kropelki krwi, kostka wtapia się w okoliczną opuchliznę, czyli chodzenie też mi specjalnie nie służy.
I czegóż tak się nad sobą użalam, przecież leżeć zawsze lubiłem!

Za oknem -10C, na jeziorach już pewnie bezpieczna warstwa lodu, a ja nawet nie myślę sobie, jak to fajnie by było przycupnąć na składanym zydelku i wpatrywać się pomiędzy własne stopy, obute w gumofilce, na spławiczek obrastający błonką lodu. Teraz przez najbliższe tygodnie rządził będzie on, imć kulas, na którego muszę troskliwie chuchać-dmuchać, nie daj Boże nie zadrapać, nie zafundować mu większego siniaka. No i nie wyziębić, bo się zbiesi i znów zakwitnie, a wtedy apiać do szpitala. A wiesz jak to jest na lodzie...

[center]Wstęp, czyli O TYM JAK POŁKNĄŁEM MORMYSZKĘ[/center]
Oj, pięknie bywa na lodzie!
Pewnie, że bywa i niepięknie. Czasem wiatr wypiździ do szpiku, albo mróz się zdarzy, że paluchy bieleją od ciągłego czyszczenia żyłki z obrastającego ją błyskawicznie lodu, albo odwrotnie, zawieje ciepłym wiatrem i paciaja się robi na lodzie, że wszystko co masz ze sobą i na sobie, łącznie z majtkami pod polarowymi kalesonami, robi się mokre. Albo trafisz na ławicę drobiazgu i ledwie haczyk z ochotką dotknie wody a już ciągniesz pięciocentymetrowego jazgarza. Albo przyjdzie dwóch palantów z echosondą i splugawią najpiękniejszą wyprawę obdzierając ją z tajemnicy.
- A nie siedźta tu chłopy, bo tu niczego nima! - a ja dziękuję Bogu, że ni mam kałacha, bo już bym wody prędko nie zobaczył, chyba że w klozecie.

Ryby może nie być, pogody może nie być, wiśniówka mogła zostać na stole w kuchni, albo nawet i się rozbić o lód przy szukaniu kubka, ale dopóki jest tajemnica, to jest sens tego gapienia się na dziurę w lodzie.
Wystarczy jednak, że ze dwa razy na sezon jest pięknie a przez ciepłe miesiące czekasz niecierpliwie pierwszego lodu. No, może nie pierwszego, bo pierwszy tylko drażni i nikt z jako takim pomyślunkiem nie próbuje na niego wchodzić, ale ten trzeci, mający te swoje 20 centymetrów. Taki lód po późnojesiennym i wczesnozimowym wędkarskim poście to dla rasowego moczykija prawdziwe Klondiki, kraina tajemnicza i podniecająca zarazem. Zawód przeżywają tylko ci, których interesuje jedynie rybie mięcho, ale każdy kto wybiera się na lód po niedostępne na co dzień wrażenia i emocje nie wróci zawiedziony. Takim rasowym moczykijem i ja jeszcze nie tak dawno, zanim coś się we mnie wypaliło i wnętrze nie zaczęło mi stygnąć, byłem. W każdy razie wspomnienia wypraw na lód, nawet tych pierwszych, ciągle są barwne i pięknie mi pachną, bo lód przecież pięknie pachnie, więc pozwól, że opowiem Ci ze dwa z nich ważniejsze. Przy okazji opowiem je po raz kolejny sobie rozdmuchując popiół wspomnień i licząc, że tlą się w nim jeszcze jakieś iskierki od których da się może choćby wątły płomyk rozpalić...

Po raz pierwszy na lód wyciągną mnie Marek B. zwany Barbapapą. Ksywka ta nawiązująca do postaci z popularnej wówczas dobranocki, a jednocześnie do Marka nazwiska, idealnie pasowała też do jego sylwetki i charakteru. Postawny, misiowaty, żeby nie powiedzieć zwalisty, ciepły, serdeczny gaduła z sercem na dłoni, no wypisz wymaluj ciut starszy, ciut większy brat bliźniak Niziołka.
Marka znałem wtedy krótko i żeby nie zrobić mu przykrości, onieśmielony nieco jego serdecznym entuzjazmem, dałem się wyciągnąć na podlodowe zawody odbywające się na leżącym nieopodal Lublina jeziorze Firlej. Do tamtej pory z ironicznym uśmieszkiem patrzyłem na ryzykujących życie (jak mi się wydawało) idiotów przyjmujących postawy urągające tradycyjnemu wizerunkowi wędkarza, to jest wypinających dupska w stronę nieba, i gmerających coś przy dziurkach w lodzie przez które niemożliwością zdawało mi się wyciągnięcie jakiejkolwiek wymiarowej ryby. No i te kretyńskie, karłowate kijki niegodne dumnej nazwy wędka! Jeśli dla niektórych wędkarstwo jest głupawym, marnującym czas zajęciem, to wędkarstwo podlodowe jest tej głupowatości najzłośliwszą karykaturą.

Zawody jak zawody, jakieś mistrzostwa okręgu, a może eliminacje mistrzostw Polski, a najpewniej jedno i drugie jednocześnie. Jak to zwykle przy takich okazjach kilkunastu facetów weszło w role „komandorii zawodów” i „zespołu sędziowskiego” odgrywając swoje krótkie rólki z patosem godnym amatorszczyków prowincjonalnego teatru, a kilkudziesięciu facetów będących zawodnikami dyszało ambicją wykazania swojej wyższości w kunszcie oszukiwania zwierząt o dość słabo rozwiniętym centralnym ośrodku nerwowym, czyli ryb. Żałosne!

Byłem złośliwy i cyniczny, bo było mi zimno i w ogóle od samego początku żałowałem, że dałem się na ten wyjazd namówić. Marek widział chyba ten mój kiepski nastrój, bo jak tylko rozlosowano stanowiska poszczególnych zawodników i padła komenda WOLNO WIERCIĆ, w szalonym tempie zrobił w swoim lodzie odpowiednią ilość dziur, po czym wziął świder, plecak i dysząc jeszcze rzucił w moją stronę: chodź! Wyprowadził mnie ze sto merów w głąb jeziora, sprawnie wywiercił dwie dziury, wcisnął w rękę tę śmieszną wędeczkę, dał zydelek, pudełko z ochotkami, kuchenną chochlę-szumówkę, pokazał co i jak, poinstruował, zostawił reklamówkę z jedzeniem i termos, i już biegł z powrotem na swoje stanowisko, bo padła komenda: ZA PIĘĆ MINUT ZACZYNAMY.
- Nie trzymaj ochotki w zewnętrznej kieszeni kurtki bo zamarznie - zdążył jeszcze rzucić na koniec - W reklamówce są dla ciebie kanapki, też powsadzaj je do kieszeni. Nie wiem z czym, bo Laura robiła, ale ona zawsze dobre robi. Tam jest też kilka piw, tylko pij powoli, bo dostaniesz zapalenia gardła. Herbata w termosie jest dla ciebie, bo ja będę później prowadził. Świder zostawiam, bo na zawodach nie będę już wiercił. I nie sikaj na lód, bo tego się nie robi; tam jak ta brzoza powinno być przejście przez trzciny!
Tę ostatnią uwagę wykrzykiwał dobiegając już do swojego stanowiska, tak że wszystkie głowy uniosły się na chwilę znad przygotowywanych wędek i jak słoneczniki do słońca skierowały twarze w moją stronę gapiąc się na żółtodzioba, któremu trzeba tłumaczyć, że na lód szczać nie honor. Na szczęście w tym momencie sędzia główny zakręcił korbką syreny dając znak, że wolno wędkować. Zostałem sam ze swoimi dwoma dziurami w lodzie, cedzakiem do pierogów i wędeczką z kołowrotkiem jak z dziecięcej zabawki, z żyłką tak cienką, że prawie jej nie widać a zakończonej mikrohaczykiem wtopionym w łezkę ołowiu. No, czymś takim to ja na pewno niczego, a zwłaszcza ryby, nie złowię!

Na samym początku sprawdziłem, dlaczego herbata jest tylko dla mnie i... nie zawiodłem się. Z otwartego chińskiego termosu parowała może i kiepska, gruzińska herbata, ale za to przyprawiona w godnej proporcji porządnym, jak się później dowiedziałem – kubańskim, rumem. Proletariusze wszystkich krajów – dzięki wam! A Laura, Marka żona, zrobiła przesmaczne kanapki z pieczonym boczkiem, na dodatek jeszcze z liściem sałaty. Czym był ćwierć wieku temu zimą liść sałaty na kanapce zrozumieć może tylko ten, kto pamięta kartki na wódkę, albo magię godziny trzynastej!

Tyle o mojej podlodowej inicjacji, bo i nie ma więcej o czym pisać. Złowiłem bodaj cztery okonie co, gdybym brał udział w zawodach, dałoby mi jakieś punktowane miejsce bliżej czołówki niż ogona startujących. Ale nauczyłem się techniki opukiwania dna, dostrzegania drgań kiwaka i jeszcze kilku podstawowych rzeczy, jednak przede wszystkim łyknąłem mormyszkę, dałem się złapać na ochotkę. Nawet mi się spodobało.

Zanim przejdę do wspomnień dużo ważniejszych moich wypraw na lód, to muszę kilka ciepłych słów poświęcić żonie Marka Barbapapy, Laurze. To, że świetnie znała potrzeby męża w czasie tak dla niego ważnych zajęć nad wodą i jej aprowizacja była genialna o tym już napisałem. Może to zjawisko nie jest powszechne, ale jednak i nie taka znowu rzadkość wśród żon, że kochają swoich mężów i dbają o ich komfort w różnych sytuacjach. Laura, jak ją później poznałem, okazała się osobą o zdumiewających przymiotach.
Sama nie wędkowała, bo gdyby wędkowała, to jej pasje byłyby może łatwiejsze do zrozumienia, chociaż i tak niecodzienne. Zazwyczaj kobiety w wolnych chwilach cerują mężowskie skarpetki, szydełkują serwety na stół, robią dzieciom pulowerki na drutach, oglądają pasjonujące seriale o życiu codziennym, pieką paplańce z wcześniej w tym celu sumiennie wysmażonymi powidłami z mirabelek - słowem robią wszystko to, co według uświęconej tradycji przynależy do żoninych obowiązków i przywilejów. Laura takich rzeczy nie robiła i przez to, jak podejrzewam, musiał zajmować się tym Marek. Nie mógł jednak na swój los narzekać, bo Lura w zamian zajmowała się jego wędkarskim sprzętem! Czyściła i konserwowała wędziska, sprawdzała i przewijała żyłki, ostrzyła haczyki, przygotowywała zanęty, polerowała błystki, podmalowywała spławiki. Mało tego, ona kręciła sztuczne muchy! Każdy, kto miał z tym zajęciem styczność wie jaka to żmudna i precyzyjna robota, ile trzeba mieć wiadomości teoretycznych i doświadczenia, żeby własnoręczne wykonywanie muszek miało jakiś sens. A dla Laury to stanowiło wspaniałe hobby, któremu z pasją oddawała się po powrocie z wyczerpującego dyżuru. Bo nie napisałem jeszcze, że zarówno Laura jak i Marek byli lekarzami.
Kiedyś zwierzyłem się Barbapapie, że przejechałem motocyklem po swojej wędce muchówce i do niczego już się nie nadaje.
- Przywieź ją, na pewno Laura coś wymyśli.
I faktycznie - kij trochę wzmocniła owijką, trochę nadsztukowała, zmieniła skuwki, pięknie polakierowała i wędzisko wyglądało jak nowe. Co tam wyglądało; każdy kto nie wędkuje pierwszy sezon dobrze wie, że wygląd sprzętu do połowu ryb ma mały związek z jego użytecznością. A moja biedna muchówka po naprawie przez tą dziwną kobietę żadnych ze swych walorów nie straciła, a nawet wydaje mi się, że jej praca jest teraz jakby płynniejsza. No, ale to może sugestia...
Taka jest Laura, niezwykła żona Marka. Coś mi się zdaje, że gdyby Barbapapa któregoś dnia oznajmił, że już wędkarstwo mu się znudziło i od jutra zajmuje się myślistwem, albo zaczyna w piwnicy budować samolot, to ich związek takiej próby by nie przetrwał. Ale mogę się mylić, bo cóż ja wiem o kobietach...
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
zul
dyrektor generalny
dyrektor generalny
Posty: 14733
Rejestracja: poniedziałek 16 sty 2006, 00:25

Post autor: zul »

góral bagienny pisze:Coś tam dłubałem w szpitalu, coś później w domu i wklejam tego efekty.
:brawo: :prosze:
szeliniak
inżynier nadzoru
inżynier nadzoru
Posty: 1538
Rejestracja: środa 15 kwie 2009, 13:46
Lokalizacja: z lasu

Post autor: szeliniak »

Góralu Piękna historia,po prostu nie można się oderwać od tekstu :brawo: :beer:
Pozdrawiam,
SZELINIAK
Awatar użytkownika
keri
podleśniczy
podleśniczy
Posty: 339
Rejestracja: niedziela 29 paź 2006, 22:38
Lokalizacja: zachód

Post autor: keri »

:brawo: Piękne wspomnienia.
crede,quod habes,et habes
Awatar użytkownika
keri
podleśniczy
podleśniczy
Posty: 339
Rejestracja: niedziela 29 paź 2006, 22:38
Lokalizacja: zachód

Post autor: keri »

Co się dzieje z Leśną Bracią, czy wszyscy polują, i nikt Ryb nie Łapie.
Byłem wczoraj na Odrze, i jest Ujnia. Ponoć na Bobrze ciągają. Czyżby ta ryba cała poszła w Bober??? :D
crede,quod habes,et habes
Awatar użytkownika
j24
Admin
Admin
Posty: 22739
Rejestracja: wtorek 25 lis 2008, 20:16
Lokalizacja: Wlk. Ks. Maz.

Post autor: j24 »

Może za gorąco. Słyszałem,że w upały ryby do góry ja....i pływają i się z wędkarzy nabijają. :wink:
Ale nie traktuj tego jako wyroczni, bo ja na rybach się z znam i je lubię, ale tylko w puszce. :lol: :spoko:
Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy. (Mt 6,34)
Awatar użytkownika
Skumbria
wiceminister
wiceminister
Posty: 36384
Rejestracja: sobota 03 cze 2006, 07:03
Lokalizacja: w drodze

Post autor: Skumbria »

keri pisze:czy wszyscy polują, i nikt Ryb nie Łapie.
ciągle na okrągło siedzą na rzeką, chociaż ryb nie ma .. a oni kije moczą i moczą :lol: aby z domu :P
Życie wymaga celnego oka i twardej ręki. http://www.solidarnosc.org.pl/
A gnębiciele naszego Narodu "Umacniają się w złym zamiarze, zamyślają potajemnie zastawić sidła i mówią sobie:Któż nas zobaczy i zgłębi nasze tajemnice?"
Rota https://www.youtube.com/watch?v=o_VL6ZYv2bE
https://youtu.be/r71UOZHy140
Awatar użytkownika
Sten
prezydent
prezydent
Posty: 170099
Rejestracja: czwartek 13 gru 2007, 18:40
Lokalizacja: Łuh

Post autor: Sten »

28 maja w Zawozie nad Zalewem Solińskim miały się odbyć II Mistrzostwa
Pracowników Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie
w wędkarstwie spławikowo-gruntowym
Nasz Pan Prezes Góral B., dziwnie milczy w tym, jakże ważnym temacie :?
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33826
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

Poprawiłem statystyki. W tamtym roku byłem 22. :P
Za to zostałem na nockę i złowiłem dość ładnego leszcza, dwa karpie i jakieś tam okonie.
A Jasiu z Lutowisk który wygrał wylosował stanowisko które lokalny wędkarz zanęcał od miesiąca. :lol:
Miło było... :]
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
Sten
prezydent
prezydent
Posty: 170099
Rejestracja: czwartek 13 gru 2007, 18:40
Lokalizacja: Łuh

Post autor: Sten »

góral bagienny pisze:Poprawiłem statystyki.
Moje gratulacje dla Szanownego Pana, tym bardziej, że nie czułeś się osamotniony w swojej lokacie :lol:
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33826
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

Po wstępie do podlodowej trylogii przyszła wiosna i zapadła długa cisza. Ale niechaj żywi nie tracą nadziei! Wreszcie skończyłem i mogę się podzielić jej częścią drugą. W zamyśle, jak to w trylogii, jeszcze część trzecia. Kiedy? A któż to może wiedzieć...


[center]Rozwinięcie - WIELKI PTAK, czyli O TYM JAK PRZEZ MOMENT BYŁEM FRANCISZKIEM PIECZKĄ[/center]

-Cześć Boguś, tu Roman.
-Cześć Roman, tu Boguś! – głos Bogusia w telefonie jest nie do podrobienia. Wesoły, piskliwy dyszkancik w pierwszej chwili sprawia wrażenie głosu jakiegoś lekko zawianego staruszka.
-Romcio, przyjeżdżasz?! – szczera, radosna nadzieja w głosie Bogusia daje mi podstawy by sądzić, że delikatnie wspomaga złotym płynem proces otrząsania się ze stresów dnia pracy.
-A masz ochotkę?
-Żebyś przyjechał? Zawsze i każdej porze!
-To wiem, ale przydałaby się jeszcze larwa ochotki na haczyk.
-Jak jesteś już w Łysych, to podskoczymy z rana do garbatego Mietka, on na pewno ma, a jak przyjeżdżasz jutro, to i tak mam coś podrzucić fatrowi, no to w Piszu kupię. Nie ma sprawy, Romcio! To gdzie jesteś?
-Boguś, wyhamuj, jestem jeszcze w Bieszczadach. Ale jak nie masz nic naprzeciw, to pojutrze wyjadę i będę u ciebie w piątek wieczorem. Sobota i niedziela nasze, tylko wymyśl gdzie. Roś? Seksty? Białolasek? A może Nidzkie? Wymyśl coś ładnego, Bogusiu!
-Ej, Romcio, przyjacielu mój okrutny, tylko przyjedź, a zobaczysz jak będzie super! Lód jest pancerny, pogoda jak drut. Wyż stoi od zeszłej niedzieli i nic się na razie ma nie zmieniać.
Dlaczego pogoda jest jak drut? Założę się, że Boguś też nie wie.
-To tszym się, Bogusiu, postaram się być! Może Rafał ze mną przyjedzie.
-Super!!! Romcio..., tylko żebyś nie nawalił!
Tak sobie radośnie ćwierkamy przez telefon jak jakieś dwie słodkie pciapciółeczki, ale już lata temu wkradła się do naszych konwersacji taka konwencja.
Nie nawaliłem, a co dziwniejsze to i terranek nie nawalił. Nawalił tylko Rafał, ale od początku był najmniej pewnym elementem mojego planu. Rury mu ponoć w chałupie pozamarzały. Może i pozamarzały, bo mróz trzymał słuszny, a może i nie, w każdym razie pojechałem sam. Dobrze ponad siedemset kilosów. Gdzieś za Siedlcami zaczęła mnie napastować myśl, że trzeba mieć nierówno pod sufitem, żeby jechać przez całą Polskę na ryby. Była to myśl krzepiąca i odpędzająca zmęczenie, bo miło mieć poczucie, że ma się nierówno pod sufitem i jeździ się na ryby przez całą Polskę...

-Boguś, idźmy już palulu, bo przecież trzeba wyjechać najpóźniej koło ósmej.
-O ósmej to już będziesz miał wiaderko płoci i jeszcze pięć garbusów po kieszeniach. Wyjeżdżamy o piątej!
Dotarłem do Pupkowizny o dziewiętnastej, a od czterech godzin sączymy wódeczkę gadając o tym wszystkim, o czym po dwóch latach niewidzenia pogadać trzeba. Mnie we łbie szumi siedem setek przejechanych kilometrów i pięć setek wypitej wódki, dochodzi północ, a on tu o wstawaniu o piątej.
-Pogięło cię chyba, Bogusiu. Przestań chrzanić i pokaż lepiej robaki.
-To ty robaków nie widziałeś? Lepiej walnijmy jeszcze lufkę za spotkanie!
Tu coś mnie tknęło.
-Tylko nie mów, że nie mamy robaków! Zaraz cię zabiję!!!
-Przecież mamy robaki, Romcio! Po drodze zajedziemy do Mietka...
-No zabiję cię, dziadu jeden! - już ci wierzę, że Mietek ma dla nas ochotkę.- Pewnie jakieś resztki sprzed tygodnia - zaczynam się złościć nie na żarty.
-Sprzed tygodnia, sprzed tygodnia – Boguś mnie przedrzeźnia- No to co, że sprzed tygodnia? Miecio na pewno ma śliczne dendrobenki; zawsze w lodówce ma bimberek i dendrobenki. A na ochotki ostatnio nic nie brało... Auu, Zosieńka, ratuj!!! Romcio mnie będzie bił! – i Bogdan w środku nocy drze gębę na całą chałupę, aż Zosia, jego żona, najłagodniejsza istota na całych Kurpiach, przestraszona wysuwa owiniętą w ręcznik głowę z łazienki.
-Bogdan, no co się stało? Tyś się chyba upił... – Zosia uśmiecha się do mnie niepewnie i przepraszająco.
-Ty bandyto, szantażysto... – zrezygnowany podnoszę do ust ostatni kieliszek, ale wstrzymuję się z wypiciem i z pojednawczym gestem trącam się z Bogusiem.
-Za jutrzejsze ryby!
-Dzisiejsze – poprawia mnie Bogdan.

Zasnąłem w locie na poduszkę. W moim śnie lód był twardy jak kuloodporna szyba. Pracowałem korbą świdra jak oszalały, ale nie wgryzał się wcale w lód, za to coraz szybciej nakręcałem jak dziecięcego bączka całe jezioro, aż świerki na brzegach zaczynały wirować i zlewać się w zieloną smugę. Przez przeźroczysty lód przyglądały mi się z zaciekawieniem ogromne, garbate okonie. Bąk jeziora zaczął złowróżbnie buczeć i nagle całym światem zatrzęsło.
- No wstawajże, Roman! Mus jechać! – Boguś szarpał mnie za ramię, a od jego rumianej gęby przywaliły mnie w nos opary płynu po goleniu.
- Daj se siana..., moment..., odwal się..., no kurrrwa....!- mamrotałem wszystko co przelatywało mi przez zamroczoną wciąż łepetynę, i mimo że otworzyłem oczy, to cały świat nie zwalniał wcale wirowania. – Daj się ciut przespać, która to godzina?- powoli wracała mi świadomość miejsca i czsu akcji.
- Późno, Romcio, późno! Wyjeżdżamy!. – Boguś puścił moje ramię, cofnął się do drzwi i w tej samej chwili, gdy znów wsiadałem na karuzelę jeziora, rozległ się jego wrzask.
- Zosia! Zosieńko no zrób coś, bo Roman nie chce wstawać!!!
Zerwałem się z łóżka, jednak musiałem przysiąść na nim z powrotem, gdyż cały świat mnie brutalnie odepchnął. Krzesło pomogło mi znów się spionować, a utrzymać tę pozycję pomogła mi świadomość, że na siedząco w żaden sposób nie strzelę Bogusia w pysk.
- Cholerny szantażysta, cholerny szantażysta... Wiesz, że już nie żyjesz? Zaraz cię zabiję, a Zosia poprawi – mamrotałem złowróżbnie.
- Zosieńka śpi na górze i jak nie obudziło jej twoje chrapanie, to nic jej nie ruszy. Romcio! Pod prysznic i ubieraj się bo auto się grzeje.
Poczłapałem posłusznie do łazienki, bynajmniej nie z zamiarem dokonywania ablucji. W łazience z lustra przekrwionym wzrokiem przyglądał mi się rozczochrany, ponury gość.

Boguś nie żartował gdy mówił, że auto się grzeje. Wsiadłem na tył z chytrym planem natychmiastowego powrotu do olbrzymich okoni w moim wirującym jeziorze. W bogusiowym lanosie poczułem się jak Anielka w piecu chlebowym.
- Romcio, wiesz ile jest mrozu? Minus dwadzieścia dwa! Kalesonki założyłeś?
Wyciągnąłem na zagłówek przedniego siedzenia nogę pokazując Bogusiowi swoje watowane portki służbowe, ale to go nie przekonało.
- Jak nie masz to ci pożyczę. Poszukać ci kalesonków?- dopytywał się troskliwie, ale i nieustępliwie.
- Mam polarowe, poczekaj moment – na tyle doszedłem do siebie, że uznałem troskę Bogusia za rozsądną.
- Problemy są po to, by je przezwyciężać – mruczałem pod nosem po raz trzeci próbując umieścić nogę w przynależnej jej nogawce.
- Ale jak ty chcesz jechać, przecież jesteś pijany? – dociekałem niegrzecznie powtórnie ładując się na tylne siedzenie lanosa, zadowolony, że w miarę sprawnie udało mi się założyć złośliwe kalesony.
- Trzeźwiótki już jestem. W odróżnieniu od ciebie wziąłem gorący prysznic i wypiłem gorącą kawę.
- To ja ci wierzę, ale co będzie jak ktoś mniej łatwowierny nie uwierzy i zechce sprawdzić twoją trzeźwość takim urządzonkiem do dmuchania?
- Na wszelki wypadek pojedziemy polami.
Czyli jedziemy nad Nidzkie. Trochę byłem zawiedziony, bo spodziewałem się poznać jakieś nowe jezioro, ale jednocześnie odrodziła się we mnie krzepiąca ufność do bogusiowego rozsądku. Zresztą, co za różnica gdzie jedziemy, skoro mój plan zakłada, że z samochodu wysiądę dopiero po powrocie na podwórko z którego właśnie wyjeżdżamy.

Nie dane mi było powrócić do mojego wirującego jeziora. Tym razem znalazłem się w tropiku, skwar niesamowity, a ja lód na jeziorze usiłuję przekuć jakąś pierzchnią. Od walenia nią wszystko wokół się trzęsie, a pod lodem kłębią się zębate piranie. Tym razem z ulgą przywitałem usiłującego wydobyć mnie z samochodu Bogusia.
- No wyłaź już, Romcio, jesteśmy na miejscu. Zobacz jaką śliczną ochotkę dostaliśmy od Mietka. A ty nie chciałeś mu podziękować, tylko mruczałeś pod nosem brzydkie wyrazy.
- Boguś, gdzie mam wysiadać, przecież jest ciemno, środek nocy. Która godzina?
-Szósta, no popatrz że się rozwidnia.
- Gdzie ci się rozwidnia?! Mogłoby we łbie ci się coś rozwidnić! O rany, piąta dwadzieścia. No pogięło chłopa... – jęknąłem wrzucając swoje ciało z powrotem na tylne siedzenie – Szkoda, że nie słyszałem, jak cię o takiej porze przywitał Mietek. Zgodnie z zasadami logiki, to ty już od godziny powinieneś nie żyć.
- Fakt, Mietek był dzisiaj trochę nerwowy... No wyłaź, wyłaź, bo za moment to ty nie będziesz żył, jest minus dwadzieścia pięć. Za parę chwil będzie jasno, a jak wywiercisz z dziesięć dziur to może krew zacznie w tobie wreszcie krążyć i chęć do życia ci powróci. Jak jechaliśmy po zamarzniętych koleinach to myślałem, że łeb ci odskoczy od reszty.
Miał rację Boguś, bo jak weszliśmy na jezioro to zrobiło się szaro i na przeciwnym brzegu zamajaczył las. Trwało to tylko chwilę, bo nagle nie wiadomo skąd wzięła się gęsta mgła, która wszystko w sobie utopiła.
- No choć, popróbujemy tu zaraz za trzcinami powiercić. Jest mgła, to mróz musiał zelżeć, i żyłka nie będzie tak od razu wmarzać w przerębel.
I Boguś wiercił już pierwszy otwór. Chyba zaskoczyła go grubość lodu, bo kilka razy wyciągał z dziury świder, wybierał nim nagromadzoną w otworze ludową kaszę i schylając się coraz niżej kontynuował pracę z coraz większym trudem. Po trzecim otworze zasapany wyjął z wiaderka jeden z przygotowanych kijków i podał mi go.
- Masz, zapuszczaj mormyszkę. A tu twoje ochotki – sięgnął za pazuchę pikowanej kapoty w jakich chadzali zimą leśnicy z piętnaście lat temu.
- Daj i mnie powiercić – bez entuzjazmu zaproponowałem chowając robaki w wewnętrzną kieszeń polarowej podpinki świeżo pobranego z magazynu goreteksu.
- Też taką wziąłem – powiedział patrząc na moją kurtkę – ale jakoś nie mogę się do niej przyzwyczaić, szeleści. W lesie trzeba wszystko słyszeć i samemu nie być słyszanym. No i zżyłem się z tą swoją watoliną, mam do niej zaufanie. Wierć.
- Czego by nie wymyślili, to i tak długo jeszcze gumofilce i uszanka będą podstawa zimowego wyposażenia leśnika.- Boguś wypowiedział rzecz oczywistą - To co, łykniemy po maluszku za niezawodne kozaczki leśniczego?
- Boguś, może najpierw kawę uwarzę na palniku?
- Kawę mam w termosie, zrobiłem między próbami wskrzeszania cię, no to najpierw ją trzeba wypić póki gorąca. Zosieńka zrobiła nam kanapki, trzeba by je zjeść póki nie zamarzły, ale najpierw po szczeniaczku wiśniówki. – ton Bogusia nie dawał żadnych podstaw do prowadzenia w tym temacie negocjacji - I do dzieła, póki dziury nie pozamarzały!

Mgła sprawiała, że nasza obecność na jeziorze miała charakter kameralny. Nikogo więcej nie widać, niewiele słychać i tylko od czasu do czasu gdzieś z daleka dobiega przytłumiony odgłos klapnięcia drzwi w samochodzie, więc chyba przybywają i inni amatorzy spędzenia w tym miejscu soboty. Ale dopóki jest mgła to jesteśmy na jeziorze sami.
Bogusiowi, jakże by mogło być inaczej, włączył się w dupie motorek i dłużej trwało wiercenie kilku dziur niż w nich łowienie.
- Tu niczego nie ma, spróbujemy na głębszej!
- Tu stoi tylko drobna płoteczka, chodźmy kawałek w stronę Zamordejów.
- Tu nie da się łowić. Tobie też ciągle jazgarze się wieszają?
Nic mi się nie wieszało, bo za Bogusiem ledwie nadążałem i byłem pewien, że za nim nawet ryby nie nadążały. Ale nie protestowałem, bo mimo, że przestało już w nosie zamarzać i nie było nawet śladu wiatru, to przechłodzona mgła żeby dokuczyć wciskała się w każdy możliwy zakamarek pomiędzy ciałem a ubraniem. Z wąsów sterczały mi we wszystkie strony ostre sopelki. Ziąb przedświtu nie pozwalał spokojnie posiedzieć dłużej niż kilka minut.
Wlokłem się więc potulnie za Bogusiem z plecakiem na plecach, składanym krzesełkiem pod pachą i wędeczkami w wiaderku na którego dnie grzechotało kilka zamarzniętych już na kamień, mikrych płotek.
Zauważyłem, że im dalej szliśmy, tym cieńsza była na lodzie warstewka śniegu, aż lód zrobił się czarny jak asfalt i jedynie od czasu do czasu przecinała go biała, śniegowa smuga. Co kilkadziesiąt metrów z tego asfaltu wyrastał krzaczek, grupa krzaczków, albo nawet małe drzewko. Zasadzili je wędkarze, którzy dobrym obyczajem zaznaczali na lodzie miejsca swoich połowów, aby nikt nie wdepnął w dziurę, która nie zdążyła jeszcze dobrze się zabliźnić. Przez lodową taflę przebiegały białe żyły spęknięć, ale że Boguś nie zwracał na nie uwagi to i ja byłem gieroj.
Coś zaczęło się zmieniać. Mgła już nie była taka jednolita, zbijała się w wolno sunące gęste tumany i miejscami rozrzedzała się tak, że zaczynał w niej majaczyć czarny pas lasu na brzegu. Czarny lód i białe jęzory nawianego śniegu ze sterczącymi z niego gdzieniegdzie gałęziami, jakby wmalowanymi czarnym tuszem na japońskim obrazku. Boguś w swojej zielonej kurtce z piętnastu metrów też był jedynie czarną sylwetką utytłaną w białej mgle. Cały świat stał się czarno-biały. Ta dwubiegunowość udzieliła się i mnie. W uroczystym podnieceniu wierciłem dziurę, wybierałem z niej kuchenną łyżką szumówką pokruszony świdrem lód, opuszczałem krótkimi skokami mormyszkę do momentu, aż prostujący się kiwaczek dawał znak, że już doszła do dna. Jednak po kilku minutach czułem, że jest zimno, że marznę skulony na krzesełku jak idiota i że te całe łowienie jest bez sensu. To ja po to telepałem się dwanaście godzin po śliskich drogach, żeby właśnie tu mi dupa zmarzła?! To już nie mogłem sobie, skoro naszła mnie fantazja aby przemarznąć na wylot, posiedzieć na tym cholernym krzesełku w Bieszczadach przed chałupą?
Czułem, że coś jest nie tak i że jak tego szybko nie zmienię, to sam przed sobą wyjdę na palanta. Jednak mądrego nic nie wymyśliłem.
- Hej, Bogusiu, może tak za uszankę?
Oderwany od dziury Boguś spojrzał w moją stronę nie rozumiejąc o co mi chodzi.
- Co za uszankę?
- No, za nieśmiertelną uszankę leśnika... Trzeba by łyknąć parę kropelek.
Gęba Bogusia rozkwitłą najszczerszym z możliwych uśmiechów.
- Romcio, toż witaj w domu! Wiedziałem, że w końcu ożyjesz!

W tym czarno-białym świecie wiśniówka okazała się być jedynym barwnym elementem. Gęstą od cukru i mrozu krwistą stróżką przelewała się z większego naczynia w mniejsze, a potem, niechętnie opuszczając aluminiowy kieliszek, w nasze wnętrza. Czuć było jak jej gęstość w ustach łagodnieje, jak satynowo prześlizguje się przez przełyk i miękko opada na dno żołądka.
Po drugim kieliszku w brzuchu miałem luźny kłębek moherowej wełny, a świat wokół przestał być taki na mnie naburmuszony. Z wzajemnością.
Mgła nad nami wisiała jak poprzecierana, stara pielucha. Naprężała się z każdą chwilą coraz bardziej, zaczęły pojawiać się w niej drobne dziury, aż nastąpiło bezgłośne trach i dwie strony rozdartej pieluchy opadły na przeciwległe brzegi jeziora, a nad nami pojawiło się błękitne niebo. Na wprost nas, za lasem, wschodziło słońce a jego blask coraz skuteczniej przedzierał się przez gałęzie sosen i świerków, aż brzeg słonecznej tarczy wychylił się znad drzew i już w tamtą stronę nie dało się patrzeć. Przeniosłem tyłek razem z krzesełkiem na drugą stronę dziury i dopiero wtedy zauważyłem, że stał się cud.
Jak za naciśnięciem guzika przy monitorze cały świat przeszedł na tryb full color. Nasycenie kolorem i jaskrawość obrazu, który tak niespodziewanie się włączył, były wręcz nie do zniesienia. Nie dość, że fizycznie raziły, ale i wkłuwały się przez oczy do mózgu by tam siać poznawczą dezorientację. Mój mózg zaczął mi spokojnie tłumaczyć, że taki obraz istnieje jedynie na lakierowanych widokówkach, takich jak te przysyłane w szarych czasach mojego dzieciństwa przez ciocię Milę z wycieczek w Alpy czy do Hiszpanii, albo w zbieranych w młodości prospektach o które żebraliśmy wysyłając do hoteli wybudowanych w innym świecie przez inny gatunek ludzi koślawo przepisywany po tysiąckroć tekst, który pamiętał będę do końca życia (DEAR SER, SEND ME PLEASE SOME PROSPECTS...). Taki obraz ostatecznie mógł istnieć na kliszy ORWO-wskich przeźroczy dzięki którym Obóz Bratnich Państw trwał tak długo, bo na enerdowskich slajdach nawet socjalizm był kolorowy i radosny. Jednak zarówno ja jak i mój mózg wiedzieliśmy, że zobaczenie czegoś takiego w otaczającym, realnym świecie tak samo jest możliwe, jak znalezienie na wpół zwisającego ze stołu zwiędłego zegarka, czy spotkanie za miastem żyrafy z płonącą grzywą.
- Czyś ty nie dodał do tej wiśniówki za dużo pestek? – z przekąsem spytał mnie mój mózg.

Zanim stała się ta cała kolorowość, ta cała stachurowska jaskrawość, którą dotychczas traktowałem równie serio jak filmy Bunuela, Boguś odszedł ode mnie na jakieś pięćdziesiąt metrów i teraz stał na tle obrośniętych lazurową szadzią trzcin zwrócony plecami do słońca, łapiąc całą swoją szeroką postacią szczodrze wysyłane przez nie kwanty energii. Jego kuriozalny, kilkunastometrowy cień wskakiwał na roziskrzone jęzory nawianego śniegu. Na zwróconej w moją stronę głowie ciągle miał nieśmiertelną papachę leśnika, ale jej nauszniki dyndały już swobodnie.
- No i co Roman, nie mówiłem? – rozdarł się na pół jeziora, bo nagle wszystkie dźwięki wyostrzyły się i przejaskrawiły tak jak i obraz. Nie wiem, czego Boguś nie mówił, ale miał rację...

A potem nastąpiło to, o czym chcę Ci opowiedzieć.
Nagle uświadomiłem sobie, że znalazłem się w świecie innym niż w ten, który codziennie mnie otaczał. To był świat czystych, jaskrawych barw, uporządkowanych linii, prostych i oczywistych doznań. Było zimno lub ciepło, oślepiająco jasno lub smoliście czarno. Płaszczyzna jeziora była równoległa do płaszczyzny nieba a prostopadła do płaszczyzny lasu zamykającego horyzont. Na tych gładkich płaszczyznach rozmieszczone były elementy również ułożone w geometrycznym porządku – pnie drzew, ich cienie, smugi śniegu na lodzie, gruba kreska trzcin przy brzegu - wszystko to tworzyło układ odcinków i prostych wzajemnie do siebie równoległych lub prostopadłych; prawie żadnych skosów i krzywizn! Zrozumiałem, że znalazłem się w świecie w którym wszystko jest dobre lub złe, w którym nie ma miejsca na relatywizm. To nie był mój świat, ale przecież dobrze go znałem i podświadomie tęskniłem do jego czystej harmonii.
Wtedy nadleciał Wielki Ptak i już wiedziałem, że znalazłem się w świecie Matisa. Wielki Ptak przez chwile kreślił na niebie regularne kręgi, coraz bliżej mnie i coraz bliżej tafli jeziora, aż zniżył się do mojego poziomu i wylądował. Patrzył czujnie w moją stronę.
- A więc pamiętasz Matisa.... To dobrze – powiedział Wielki Ptak i chociaż był ode mnie dość daleko to świetnie słyszałem każde jego słowo.
- Tak, Ptaku, świetnie pamiętam Matisa, przecież bardzo go polubiłem – wstałem, bo jakoś tak nieswojo poczułem się odpowiadając Wielkiemu Ptakowi na siedząco. Chociaż mówiłem półgłosem, to byłem pewien, że Wielki Ptak wszystko doskonale słyszy.
- Dlaczego wstydzisz się powiedzieć, że go pokochałeś? - Wielki Ptak przechylił lekko głowę – Dlaczego wy wszyscy tak bardzo się boicie używać prostych, czystych słów?
- Tak, Ptaku, masz rację, pokochałem Matisa. Razem z nim płakałem nad twoją śmiercią, potem już sam płakałem jak Mateusz musiał odejść. Głupia Olga!
- Nie osądzaj Olgi! – Wielki Ptak gniewnie zaskrzeczał i zamachał skrzydłami – To nie twoja sprawa! Jak już musisz kogoś osądzić, to zawsze zacznij od siebie – nastroszone pióra na Wielkim Ptaku powoli znów przyległy do skrzydeł.
- To Myśliwego też mam nie osądzać?- spytałem nieco napastliwie, nieprzyjemnie zaskoczony gniewną reakcją Wielkiego Ptaka.– On bezmyślnie ciebie zastrzelił, zrobił wielką krzywdę Matisowi!
- Przecież tu jestem. – Wielki Ptak mówił do mnie już całkiem spokojnie – Widzisz chyba, że jestem teraz orłem, a przedtem byłem tylko czaplą. Nie osądzaj nikogo pochopnie.
- Ale Matisa nie ma!
- A skąd wiesz, że ten dziadek ciągnący pod drugim brzegiem saneczki z torbą i wiaderkiem to nie Mateusz? – odpowiedział z lekkim uśmiechem Wielki Ptak – Zresztą, może to ty jesteś w tej chwili Mateuszem? – szelmowsko puścił do mnie oko.
- Chciałbym...
- Uważaj! Żebyś nie żałował. – Wielki Ptak był wyraźnie rozbawiony. – Zresztą ty nie możesz być Mateuszem. Za wiele już wiesz - skończył poważnie.
- Nie chrzań, niczego nie wiem...
- No właśnie, skoro potrafisz powiedzieć to z takim przekonaniem, to znaczy, że już za stary jesteś by zostać Mateuszem; daleko ci jeszcze do siwizny a już posiwiałeś. Jak podoba ci się dzisiejszy poranek? – Wielki Ptak nieoczekiwanie zmienił temat.
- Super, jest niezwykły.
- Bo?
- No, ta mgła, te kolory, cienie, zimno, ciepło...
- Czyli jak jest? – Wielki Ptak zaczął wpatrywać się we mnie jakoś tak drapieżnie. Nieznacznie rozwarty dziób drżał mu z lekka a pióra nieco się nastroszyły.
- O co ci chodzi? – spytałem zaskoczony jego reakcją.
- Chcę, żebyś to powiedział. No wyduś to z siebie! – zaskrzeczał gniewnie.
- Jest... pięknie... – wyszeptałem przestraszony i w tym momencie pióra Wielkiego Ptaka znów przyległy gładko do skrzydeł, a oczy skryły się za zasłonami błoniastych powiek.
- Wreszcie. W nagrodę pozwolę ci być przez chwilę Franciszkiem Pieczką. Co, zaskoczony jesteś? – Wielki Ptak był wyraźnie rozbawiony i zadowolony moją reakcją – Kto bardziej rozumiał Mateusza niż on? To przecież dzięki niemu Matis był dorosłym małym chłopcem, a nie infantylnym idiotą.- Wielki Ptak uśmiechał się do mnie przyjaźnie. - Będę leciał. Zostaw mi na lodzie kilka tych jazgarków i płoteczek które złowiłeś. Trzeba coś jeść.
Kiwnąłem mu głową i nagle poczułem w sobie taką siłę, że gdybym naprężył muskuły, to moja nowa, goreteksowa kurtka popękałaby niechybnie na bicepsach. Poczułem też chęć wbicia zębów w młodą brzózkę, którą zapamiętałem rosnącą przy brzegu obok miejsca, gdzie wchodziliśmy na lód, i napicia się jej uśpionych soków. Zaraz zrobiło mi się jednak głupio, bo jak mogłem pomyśleć o skrzywdzeniu brzózki dla sprawienia sobie przyjemności. Z oddali, gdzieś od zakrętu rynny jeziora potoczył się grzmot.
Słońce grzało coraz mocniej, leżące na lodzie cienie skróciły się do nie budzących zdumienia rozmiarów a lód powoli przestawał straszyć nieprzeniknioną czernią. Słoneczne promienie przenikały wszystkie warstwy mojego ubrania, przenikały skórę i mile łechtały stawy i kości. Na twarzy i dłoniach z których ściągnąłem już rękawice, czułem przyjemny, mroźny oddech jeziora, ale czułem również jak koszula na karku i plecach delikatnie mi wilgotnieje. Siadłem z powrotem na swoim krzesełku i z zadowoleniem zauważyłem, że moja dziura całkiem zarosła warstewką lodu a uwięzionego w niej jednogramowego spławiczka na pewno żadna płoteczka nie poruszy. I bardzo dobrze, niech cały świat na kilka minut da mi spokój, zapomni o mnie, nie zmusza do żadnego działania. Chcę posiedzieć w bezruchu, wsłuchać się w ciszę dopóki jeszcze trwa, posłuchać jak szumi moja własna krew, jak gdzieś z mojego wnętrz dobiega do mej świadomości kołatanie mojego serca w rytm echa tamtej muzyki Corelligo. Chcę powpatrywać się w szalone kolory tego poranka, powtulać się wzrokiem w puchowy od szarobłękitnej szadzi pas trzcin. Chcę pomyśleć o tym wszystkim, co przed chwilą powiedział mi Wielki Ptak, popatrzeć na świat oczami Matisa. I chcę, bardzo chcę, dobrze zrozumieć to, co próbowali powiedzieć mi poprzez Mateusza Vasaasa, Leszczyński, Kostenko, Pieczka... Czułem, że teraz jest taka jedna, jedyna chwila w której mogę podziękować zarówno Mateuszowi, jak i im wszystkim za Mateusza, za to że przyszedł do mnie w takim momencie, że nie mogłem go minąć obojętnie ani zapomnieć.
A Wielki Ptak co jakiś czas podfruwywał i lądował oddalając się ode mnie w stronę środka jeziora.
- Szukasz pogubionych przez wędkarzy rybek, mądralo. Jednak nie da się żyć tylko pięknem i filozofią – wymamrotałem pod nosem z sarkastyczną czułością. Znów zagrzmiało, tym razem bliżej.
Dopiero wtedy dotarło do mnie, że skoro grzmi, to znaczy, że idzie burza. Jaka burza? W lutym? Przy takiej pogodzie? Czyżby spotkanie z Wielkim Ptakiem całkiem skołatało moje zmysły?
Ale znów zagrzmiało. Tym razem czekałem niecierpliwie na ten odgłos, wsłuchałem się w niego i zrozumiałem, że jego źródłem nie jest żaden zwykły piorun. Może w pobliżu jest jakiś poligon i chłopaki walą przed śniadaniem dla rozgrzewki? Chyba nie, bo wtedy odgłosy strzałów dobiegałyby z jednego kierunku, a te przecież zdają się mnie otaczać i na dodatek wyraźnie się zbliżają. A może to pękają zamarznięte pnie drzew rozrywane nieziemską siłą promieni słońca. Kilka razy w Bieszczadach byłem świadkiem takiego zjawiska, ale wtedy pękające buki wydawały odgłosy podobne do strzałów z karabinu, ale nie z haubic.
Rozejrzałem się wkoło. Na lodzie pojawiło się kilka nowych postaci, ale wszyscy, tak jak i Boguś, siedzieli wpatrując się w skupieniu w punkt znajdujący się gdzieś pomiędzy ich stopami i nikogo nie zaprzątały pojawiające się co i rusz wystrzały. Jedyną wyprostowaną postacią w zasięgu mojego wzroku był ów dziadek ciągnący saneczki z wiaderkiem i wysłużoną wędkarską torbą, na którego zwrócił mi uwagę Wielki Ptak. Postać dziadka od tamtego momentu urosła dwukrotnie, co było oczywistym znakiem, że podążał w moim kierunku, tak jakby obrał mnie za punkt kierunkowy trasy swej wędrówki.
Przestałem zwracać uwagą na dziadka i znowu zapadłem w nirwanę wpatrując się w mozaikę czerni i zieleni ściany lasu oświetlanego wciąż nisko nad horyzontem stojącym słońcem. Ignorowałem powtarzające się co kilka chwil huki, wiedziałem że Boguś mi to wyjaśni, wolałem kontemplować fundamentalne pytanie tak precyzyjnie zadane przez Matisa całemu światu – dlaczego jest tak jak jest?
Z błogiego letargu wyrwał mnie kolejny grzmot, tym razem toczący się wprost na mnie. Tak, właśnie dokładnie tak było! Ogromna kula huku toczyła się po lodzie niespiesznie ale nieubłaganie w moim kierunku i wiedziałem, że ani przed nią nie ucieknę, ani się nie uchylę, ani nigdzie się nie schowam...
- No to już po mnie! – zrywając się krzyknąłem w duchu ze świadomością, że są to moje ostatnie słowa. Oczywiście zacząłem tańczyć na lodzie usiłując utrzymać równowagę, a przewrócone wędkarskie krzesełko sunęło po jego tafli wprost pod nogi dziadka, który właśnie do mnie dochodził.
- Co, godo lód, godo? – spytał z uśmiechem znajomym skądś mi głosem, podnosząc moje siedzisko. Potem pchnął je w moją stronę i obojętnie nastąpił na białą żyłę pęknięcia lodu, która przed sekundą powstała, wpychając mi przy okazji serce do gardła.
- Oj godo, dziadku, godo...- wysapałem zawstydzony swoją paniką.
Boguś z oddali machał do mnie jedną ręką, najwyraźniej nie wiedząc co ma mi najpierw pokazać – trzymanego w drugiej ręce pokaźnego okonia, czy Wielkiego Ptaka kreślącego coraz wyżej nad nami swoje patrolowe kręgi.
- Boguś! – rozdarłem się na całe gardło zapominając, że tłumiąca głos mgła dawno już się ulotniła. – Ale jest pięknie!!!
Głowy wszystkich wędkarzy na całym jeziorze, a może i na całych Mazurach, na moment uniosły się znad przerębli i skierowały w moją stronę, i tylko dziadek ciągnąc saneczki z wiaderkiem i starą wędkarską torbą człapał niewzruszenie w stronę Bogusia, którego najwyraźniej wybrał na kolejny punkt kierunkowy trasy swojej tajemnej nam wędrówki.
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
keri
podleśniczy
podleśniczy
Posty: 339
Rejestracja: niedziela 29 paź 2006, 22:38
Lokalizacja: zachód

Post autor: keri »

Góralu - Wszystkim dech zaparło, i czekają na następną część. Co prawda zaczęło się już lato, to może i czas na część trzecią trylogii. :wink:
crede,quod habes,et habes
Awatar użytkownika
Piotrek
Admin
Admin
Posty: 105143
Rejestracja: sobota 28 maja 2005, 00:00
Lokalizacja: ze wsząd
Kontakt:

Post autor: Piotrek »

Mistrzu - czapką, czołem i całą resztą składam ci gratulacje. Świetny tekst a i warsztat godny pozazdroszczenia.
Góralu, kiedy ukaże się drukiem? Bo że warte druku to bez dwóch zdań.
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.

Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33826
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

keri pisze:może i czas na część trzecią trylogii.
Pewnie masz rację. Trzecia część już gotowa i czaka tylko, by ją napisać. :lol:
Piotrek pisze:Góralu, kiedy ukaże się drukiem?
Piotrze, toż drukiem ukazała się już z pięć razy! Najpierw wydrukowałem sobie dla łatwiejszej obróbki tekstu, potem dla Teresy dla pierwszej recenzji, no i jeszcze kilka razy dla tego i owego. :wink:
Dzisiaj po robocie wybieram się na nockę na leszcza lub co bądź. Dziwnie jestem tym podekscytowany, zupełnie nie wiem z jakiego powodu. Może dlatego, że nabyłem kapitalne rosówki, przybyłe zresztą z Kanady, a jestem pewien, że obok takiej rosówy to obojętnie nie przepłynie ani leszcz, ani okoń, ani nawet sandał. No zobaczymy... Na razie cieszę się swoją radością i tym, że znowu świeci słońce i do niedzieli ma świecić coraz intensywniej. Uwielbiam spać na brzegu jeziora na podziurawionej, starej karimacie i pod utytłanym błotem śpiworem!
Żeby tylko leszcze nie zaczęły brać jak głupie, co im się czasem zdarza, bo wtedy to już żadna przyjemność ale ciężka praca. :lol:
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
keri
podleśniczy
podleśniczy
Posty: 339
Rejestracja: niedziela 29 paź 2006, 22:38
Lokalizacja: zachód

Post autor: keri »

Jak spisały się te Kanadyjskie rosówki na tej wymarzonej nocce? Brały patelnie :?:
Mnie w piątek wieczorkiem obdarzyło 2 braniami na wątróbkę. Pierwsze schrzaniłem, albo wątróbka za delikatna :lol: , na drugim sumik- jakie ze cztery porządne obiady jeszcze zostały :wink: .
crede,quod habes,et habes
Awatar użytkownika
Piotrek
Admin
Admin
Posty: 105143
Rejestracja: sobota 28 maja 2005, 00:00
Lokalizacja: ze wsząd
Kontakt:

Post autor: Piotrek »

keri pisze:jakie ze cztery porządne obiady jeszcze zostały
Mówisz o wątróbce :?: :wink:
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.

Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33826
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

keri pisze:ak spisały się te Kanadyjskie rosówki na tej wymarzonej nocce?
Burza na wstępie, trzy godziny w samochodzie w związku z tym, a później śliska skarpa brzegowa, przypływające, gnane wiatrem fury gałęzi... Jeden leszcz średni, kilka okonków które zadławiły się rosówką niemal na śmierć i wizyta upierdliwych smutasów z PSR. Nie ma o czym pisać. :(
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
Forestman50
leśniczy
leśniczy
Posty: 567
Rejestracja: wtorek 21 cze 2011, 09:24
Lokalizacja: Cieszyn

Kącik moczykija

Post autor: Forestman50 »

Czym i co łowicie? Mój szwagier ostatnio zaczął się interesować rybami, zastanawiam się, czy się z nim nie wybrać, czy macie jakieś porady dla początkujących wędkarzy? PS: sprzęt ma z biedronki - ostatnio był tam za jakieś 50 zł, ale podobno nie najgorszy (zdanie jego znajomych wędkarzy). Co polecacie (sprzęt, tereny, przynęty itp.).
Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33826
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

Forestman50 pisze:Co polecacie (sprzęt, tereny, przynęty itp.).
:lol: Piękne, naiwne pytanie! :D Ale spróbujmy dać jakąś odpowiedź, tylko potrzeba jeszcze kilka informacji wstępnych.
Jak sobie wyobrażasz łowienie? nad rzeką, jeziorem, górskim potokiem?
Czy chcesz łowić aktywnie, dużo chodząc i często machając wędką, czy raczej stacjonarnie, czekając w napięciu na rybę i w międzyczasie podziwiając okoliczności przyrody.
Zależnie od odpowiedzi będziemy zdawać następne pytania. :P
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
ODPOWIEDZ