A co? Masz jakieś wieści o dalszym obniżaniu wieku!?Sten pisze:Pewnie wcześniej zostanę emerytem ...
Sam w kajaku
Moderator: Moderatorzy
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Obserwuję brak zapału Górala ...
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33788
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Toć niczym to niemowlę byłem grzeczny ...
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33788
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
To była piosenka przeca, a że głos mam taki jaki mam, to już nie moja wina ...
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33788
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Tak mówisz? To czekamy niecierpliwie ...
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33788
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Nie można przeginać, ani też struny przeciągać.
Po wstępie do wstępu czas na wstęp właściwy. Jeszcze pewnie dokonam jakiegoś manewru komasacji polegającego na stworzenie drobnej strefy przejściowej, ale póki co wrzucę to co jest, co sobie przygotowałem na pendraku w domu, bo znów z dobrodziejstw internetu mogę korzystać tylko w fabryce.
====================================================
Lat temu 43, gdy byłem piętnastoletnim podrostkiem, wybrałem się z o rok młodszym kolegą Jurkiem na spływ rzekami Tyśmienica i Wieprz do ujścia tej drugiej do Wisły pod Dęblinem. Płynęliśmy radzieckimi gumowymi pontonami i nie mam pojęcia jak to się stało, że rodzice nas puścili. Dwóch nieletnich chłystków wypuszczonych spod kontroli na tydzień a może dwa, bez kontaktu, w trakcie roku szkolnego. No właśnie, przecież rok szkolny nie skończył się chyba na początku czerwca! A może…? Mięliśmy do dyspozycji bawełniany namiot mikrus i harcerski kocherek z palnikiem na denaturat. Jaki jeszcze sprzęt wyprawowy? Dwie paletki od ping ponga na wypadek kłopotu z wiosłem, na pewno jakieś koce, bo w tym czasie chyba nawet nie wiedziałem co to takiego śpiwór, i… nie pamiętam już nic więcej. Za to bez trudu mogę określić co do minuty datę powrotu, bo jak wszedłem do domu to zaczynał się właśnie mecz Polska-Argentyna na futbolowych MŚ w Monachium, czyli w sobotę 15 czerwca 1974 o godzinie 18:00.
Dziś nie jestem w stanie sobie przypomnieć ile czasu płynęliśmy. Początkowo, wspominając tę wyprawę, bo niewątpliwie była to dla nas wielka wypraw, na pewno pierwsza samodzielna na tak długo, myślałem, że musiał to być tydzień. Dziś, gdy ponownie pokonałem tę trasę w dziewięć dni (nie liczę dnia startu i odejmuję jeden dzień „bezpławny”) widzę, że nawet biorąc poprawkę na sprawność i krzepę młodości, pokonanie tej trasy w tydzień, i to dużo mniej rączymi nawet od mułowatego, pneumatycznego kajaka pontonami, byłoby nierealne. Może jeszcze kiedyś spotkam Jerzego, z którym kontakt lata temu mi się urwał, i przypomnimy sobie więcej szczegółów tego przedsięwzięcia.
Z przebiegu tamtej wyprawy też pamiętam niewiele. Zamieszanie z miejscem startu, które wybraliśmy na „Mapie samochodowej województw lubelskiego, podlaskiego i zamojskiego” (płynęła również teraz ze mną jako amulet, wraz z czapeczkę przywiezioną mi z Kirgizji przez Andrzeja, równie nieprzydatną jak i ta mapa, gdyż po nierozważnym upraniu w zbyt gorącej wodzie skurczyła się do rozmiaru XXXS i mogłaby robić jedynie za myckę chasyda, ale też chyba tylko na uroczystość obrzezania), które to miejsce startu okazało się być rzeką szerokości rowu melioracyjnego, chociaż na mapie była to taka sama niebieska kreseczka jak Tyśmienica pod Kockiem. Na nasze szczęście przez Ostrów Lubelski, gdzie chcieliśmy pompować pontony, nie jeździły pociągi pasażerskie (chociaż linia kolejowa też była na tej mapie zaznaczona) i pani w kasie stacji PKP Lublin Główny z dużym zdziwieniem odebrała chęć zakupu dwóch biletu 2 klasy ze zniżką 33% do stacji, której nie ma w służbowym wykazie. Dzięki temu zamiast pojechać do Ostrowa Lubelskiego pociągiem i po dotarciu na most, który okazał się przepustem, z całym ekwipunkiem, w tym z pontonami, z których każdy ważył chyba ponad 30 kg, i zastanawiać się co dalej robić w sytuacji gdy szerokość rzeki równa jest szerokości pontonu, pojechaliśmy do kolejnego miejsca, które na mapie wydawało się być dobrym miejscem na wodowanie. Pojechaliśmy, ponieważ po klapie z podróżą PKP namówiliśmy kolegę by ten podwoził nas dużym fiatem ojca, najpierw do Ostrowa, a później do Siemienia, gdzie Tyśmienica okazała się już rzeczką jako tako spławną.
Co wtedy jedliśmy? Nie mam pojęcia, za to pamiętam czego zjeść nie zdołaliśmy. Szczupaczka upieczonego w żarze ogniska, który z braku soli okazał się niezjadliwy, kaszankę baltonowską z puszki (dobrze pamiętam, że nazywała się „baltonowska”, bo przedsiębiorstwo handlowe Baltona wtedy była symbolem luksusu na równi z Pewexem, a świadczyło usługi marynarzom otrzymującym częściowo wynagrodzenie w dolarach, a raczej tzw. bonach dolarowych), która to kaszanka okazała się wyjątkowym świństwem i z powodu nadmiaru soli i papkowatej konsystencji zjeść się nie dała. Jeszcze nie zjedliśmy też kilku ryb, w tym szczupaka, które Jurek złowił pod Kockiem w czasie gdy ja poszedłem do sklepu po sól i piwo. Połów Jerzego po pełnej zawiści lustracji na powrót wrzuciłem do wody w Jerzego siatce, zapominając jednak wcześniej siatkę tę przywiązać do kołka od którego ją wcześniej odwiązałem. Do dziś chyba Jurek myśli, że zrobiłem to specjalnie, z zazdrości… O ile jeszcze zdarza mu się naszą młodzieńczą przygodę wspominać.
Piliśmy przede wszystkim wodę rzeczną, bo jeśli miałem wtedy jakiś pojemnik czy bidon na wodę to o pojemności nie większej niż 2 litry. Plastikowe butelki pet były wtedy zapewne dopiero projektowane w jakichś instytutach kosmicznych. Wizyt w sklepach, oprócz Kocku, tez nie pamiętam. Dużo ich jednak być nie mogło, może Jeziorzany, może Baranów, bo i szans na dokupienie na tej trasie prowiantu więcej nie ma.
Nie pamiętam też, ale wydaje mi się to bardzo prawdopodobne, że moim zadaniem w Kocku było poinformowanie rodziców że żyjemy i dobrze się mamy. Jeśli faktycznie dzwoniłem wtedy, to na pewno z poczty, i albo do Jurka domu, bo jego rodzice jako nieliczni na naszej klatce schodowej mieli telefon, albo, co jest bardziej prawdopodobne z uwagi na południową porę dnia, do pracy któregoś z moich rodziców.
Co jeszcze po tych ponad czterdziestu latach zapadło mi trwale w pamięć?
Wyprawa dzień przed wypłynięciem po białe robaki (oczywiście na ryby!) do lubelskiej rzeźni (portier w swojej kanciapie przy bramie, miał zamelinowane wiadro, i to było jedyne możliwe źródło zaopatrzenia w tę przynętę), jakaś deszczowa noc którą „wygodniej” było przeczekać pod pontonami niż cisnąć się we dwóch w przeciekającym „mikrusie”, rozkładający się w wodzie Tyśmienicy ogromny szczupak, którego początkowo wziąłem za wyrzuconego zdechłego prosiaka, przerażenie gdy po wiosłowaniu na leniwej Tyśmienicy porwał nas prąd Wieprza niosąc od razu na szczerzące się w zakolu gałęzie zwalonego drzewa, radość po rozplątaniu dramatycznie splątanej żyłki na kołowrotku „spiningowaja katuszka” (ogromna ruchoma szpula przy co drugim wyrzucie generująca „ptasie gniazdo” z żyłki) która po chwili zamieniona w euforię gdy okazało się, iż w ruszoną po godzinnym leżeniu na dnie ogromną Kalewę uderzył piękny szczupak (ten sam, który później nie dał się zjeść bez soli), niekończącą się drogę przez mękę z całym dobytkiem wyprawowym spod mostu w Dęblinie na stację PKP, no i tę sytuację z tamtego dworca, która świetnie charakteryzuje charakter Jurka. Jako młodszy poszedł stać w tasiemcowej kolejce do jedynej otwartej kasy po bilet do Lublina podczas gdy ja wygodnie siedziałem na dworcowej ławce pilnując dobytku i jedząc kapiącego loda Bambino. Pociąg już zapowiedziany, już go widać na końcu sznura torów, a Jerzego jeszcze nie ma. Zaczynam się niepokoić, bo pociąg już wtacza się na peron, tłum pasażerów niecierpliwie szykuje się do szturmu, a ja, choćbym nie wiem jak się sprężał, wszystkich bambetli na peron nie wyniosę. No i gdy już zdobywcy przedziałów pełni tryumfu sadowili się na ostatnich wolnych siedzeniach ze skaju przybiegł czerwony jak burak, duszący się jednocześnie ze wstydu i śmiechu, Jurek.
- Lecimy, bo zaraz rusza! – warczę, zły na niego za rosnące we mnie napięcie – masz bilety?
- Nie mam, kupimy u konduktora. – wydusił z siebie nie przestając rechotać.
- Kurrr… Co się stało? Nie zdążyłeś?
- Zdążyłem, ale się pomyliłem i musiałem wiać.
- Co ty bredzisz! Jak się pomyliłeś, dlaczego musiałeś wiać?
- Poprosiłem o bilet do Dęblina zamiast do Lublina.
- No i co z tego?
- Kobita w kasie powiedziała, że właśnie jestem w Dęblinie więc bilet do Dęblina nie jest mi potrzebny. Wszyscy w kolejce zaczęli się śmiać i musiałem uciekać!
Ostatnim obrazem który mam przed oczami gdy ten czas wspominam, obrazem pozornie całkowicie nie z tego filmu, są rozwiane włosy szalejącego bezskutecznie 15 czerwca 1974 roku na boisku w Stuttgarcie Mario Kempesa podczas pierwszego meczu w grupie D polskiej reprezentacji piłkarskiej na Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej w RFN (a może jeszcze NRF?). Cały wyprawowy ekwipunek leżał od kwadransa na kupie w przedpokoju, ja leżałem w pokoju przed telewizorem Ametyst 20”, a do wanny sączyła się woda przepływająca uprzednio przez piecyk gazowy Wronki i cały dom wypełnił się smrodem spalin obwieszczających przygotowywaną kąpiel.
Po wstępie do wstępu czas na wstęp właściwy. Jeszcze pewnie dokonam jakiegoś manewru komasacji polegającego na stworzenie drobnej strefy przejściowej, ale póki co wrzucę to co jest, co sobie przygotowałem na pendraku w domu, bo znów z dobrodziejstw internetu mogę korzystać tylko w fabryce.
====================================================
Lat temu 43, gdy byłem piętnastoletnim podrostkiem, wybrałem się z o rok młodszym kolegą Jurkiem na spływ rzekami Tyśmienica i Wieprz do ujścia tej drugiej do Wisły pod Dęblinem. Płynęliśmy radzieckimi gumowymi pontonami i nie mam pojęcia jak to się stało, że rodzice nas puścili. Dwóch nieletnich chłystków wypuszczonych spod kontroli na tydzień a może dwa, bez kontaktu, w trakcie roku szkolnego. No właśnie, przecież rok szkolny nie skończył się chyba na początku czerwca! A może…? Mięliśmy do dyspozycji bawełniany namiot mikrus i harcerski kocherek z palnikiem na denaturat. Jaki jeszcze sprzęt wyprawowy? Dwie paletki od ping ponga na wypadek kłopotu z wiosłem, na pewno jakieś koce, bo w tym czasie chyba nawet nie wiedziałem co to takiego śpiwór, i… nie pamiętam już nic więcej. Za to bez trudu mogę określić co do minuty datę powrotu, bo jak wszedłem do domu to zaczynał się właśnie mecz Polska-Argentyna na futbolowych MŚ w Monachium, czyli w sobotę 15 czerwca 1974 o godzinie 18:00.
Dziś nie jestem w stanie sobie przypomnieć ile czasu płynęliśmy. Początkowo, wspominając tę wyprawę, bo niewątpliwie była to dla nas wielka wypraw, na pewno pierwsza samodzielna na tak długo, myślałem, że musiał to być tydzień. Dziś, gdy ponownie pokonałem tę trasę w dziewięć dni (nie liczę dnia startu i odejmuję jeden dzień „bezpławny”) widzę, że nawet biorąc poprawkę na sprawność i krzepę młodości, pokonanie tej trasy w tydzień, i to dużo mniej rączymi nawet od mułowatego, pneumatycznego kajaka pontonami, byłoby nierealne. Może jeszcze kiedyś spotkam Jerzego, z którym kontakt lata temu mi się urwał, i przypomnimy sobie więcej szczegółów tego przedsięwzięcia.
Z przebiegu tamtej wyprawy też pamiętam niewiele. Zamieszanie z miejscem startu, które wybraliśmy na „Mapie samochodowej województw lubelskiego, podlaskiego i zamojskiego” (płynęła również teraz ze mną jako amulet, wraz z czapeczkę przywiezioną mi z Kirgizji przez Andrzeja, równie nieprzydatną jak i ta mapa, gdyż po nierozważnym upraniu w zbyt gorącej wodzie skurczyła się do rozmiaru XXXS i mogłaby robić jedynie za myckę chasyda, ale też chyba tylko na uroczystość obrzezania), które to miejsce startu okazało się być rzeką szerokości rowu melioracyjnego, chociaż na mapie była to taka sama niebieska kreseczka jak Tyśmienica pod Kockiem. Na nasze szczęście przez Ostrów Lubelski, gdzie chcieliśmy pompować pontony, nie jeździły pociągi pasażerskie (chociaż linia kolejowa też była na tej mapie zaznaczona) i pani w kasie stacji PKP Lublin Główny z dużym zdziwieniem odebrała chęć zakupu dwóch biletu 2 klasy ze zniżką 33% do stacji, której nie ma w służbowym wykazie. Dzięki temu zamiast pojechać do Ostrowa Lubelskiego pociągiem i po dotarciu na most, który okazał się przepustem, z całym ekwipunkiem, w tym z pontonami, z których każdy ważył chyba ponad 30 kg, i zastanawiać się co dalej robić w sytuacji gdy szerokość rzeki równa jest szerokości pontonu, pojechaliśmy do kolejnego miejsca, które na mapie wydawało się być dobrym miejscem na wodowanie. Pojechaliśmy, ponieważ po klapie z podróżą PKP namówiliśmy kolegę by ten podwoził nas dużym fiatem ojca, najpierw do Ostrowa, a później do Siemienia, gdzie Tyśmienica okazała się już rzeczką jako tako spławną.
Co wtedy jedliśmy? Nie mam pojęcia, za to pamiętam czego zjeść nie zdołaliśmy. Szczupaczka upieczonego w żarze ogniska, który z braku soli okazał się niezjadliwy, kaszankę baltonowską z puszki (dobrze pamiętam, że nazywała się „baltonowska”, bo przedsiębiorstwo handlowe Baltona wtedy była symbolem luksusu na równi z Pewexem, a świadczyło usługi marynarzom otrzymującym częściowo wynagrodzenie w dolarach, a raczej tzw. bonach dolarowych), która to kaszanka okazała się wyjątkowym świństwem i z powodu nadmiaru soli i papkowatej konsystencji zjeść się nie dała. Jeszcze nie zjedliśmy też kilku ryb, w tym szczupaka, które Jurek złowił pod Kockiem w czasie gdy ja poszedłem do sklepu po sól i piwo. Połów Jerzego po pełnej zawiści lustracji na powrót wrzuciłem do wody w Jerzego siatce, zapominając jednak wcześniej siatkę tę przywiązać do kołka od którego ją wcześniej odwiązałem. Do dziś chyba Jurek myśli, że zrobiłem to specjalnie, z zazdrości… O ile jeszcze zdarza mu się naszą młodzieńczą przygodę wspominać.
Piliśmy przede wszystkim wodę rzeczną, bo jeśli miałem wtedy jakiś pojemnik czy bidon na wodę to o pojemności nie większej niż 2 litry. Plastikowe butelki pet były wtedy zapewne dopiero projektowane w jakichś instytutach kosmicznych. Wizyt w sklepach, oprócz Kocku, tez nie pamiętam. Dużo ich jednak być nie mogło, może Jeziorzany, może Baranów, bo i szans na dokupienie na tej trasie prowiantu więcej nie ma.
Nie pamiętam też, ale wydaje mi się to bardzo prawdopodobne, że moim zadaniem w Kocku było poinformowanie rodziców że żyjemy i dobrze się mamy. Jeśli faktycznie dzwoniłem wtedy, to na pewno z poczty, i albo do Jurka domu, bo jego rodzice jako nieliczni na naszej klatce schodowej mieli telefon, albo, co jest bardziej prawdopodobne z uwagi na południową porę dnia, do pracy któregoś z moich rodziców.
Co jeszcze po tych ponad czterdziestu latach zapadło mi trwale w pamięć?
Wyprawa dzień przed wypłynięciem po białe robaki (oczywiście na ryby!) do lubelskiej rzeźni (portier w swojej kanciapie przy bramie, miał zamelinowane wiadro, i to było jedyne możliwe źródło zaopatrzenia w tę przynętę), jakaś deszczowa noc którą „wygodniej” było przeczekać pod pontonami niż cisnąć się we dwóch w przeciekającym „mikrusie”, rozkładający się w wodzie Tyśmienicy ogromny szczupak, którego początkowo wziąłem za wyrzuconego zdechłego prosiaka, przerażenie gdy po wiosłowaniu na leniwej Tyśmienicy porwał nas prąd Wieprza niosąc od razu na szczerzące się w zakolu gałęzie zwalonego drzewa, radość po rozplątaniu dramatycznie splątanej żyłki na kołowrotku „spiningowaja katuszka” (ogromna ruchoma szpula przy co drugim wyrzucie generująca „ptasie gniazdo” z żyłki) która po chwili zamieniona w euforię gdy okazało się, iż w ruszoną po godzinnym leżeniu na dnie ogromną Kalewę uderzył piękny szczupak (ten sam, który później nie dał się zjeść bez soli), niekończącą się drogę przez mękę z całym dobytkiem wyprawowym spod mostu w Dęblinie na stację PKP, no i tę sytuację z tamtego dworca, która świetnie charakteryzuje charakter Jurka. Jako młodszy poszedł stać w tasiemcowej kolejce do jedynej otwartej kasy po bilet do Lublina podczas gdy ja wygodnie siedziałem na dworcowej ławce pilnując dobytku i jedząc kapiącego loda Bambino. Pociąg już zapowiedziany, już go widać na końcu sznura torów, a Jerzego jeszcze nie ma. Zaczynam się niepokoić, bo pociąg już wtacza się na peron, tłum pasażerów niecierpliwie szykuje się do szturmu, a ja, choćbym nie wiem jak się sprężał, wszystkich bambetli na peron nie wyniosę. No i gdy już zdobywcy przedziałów pełni tryumfu sadowili się na ostatnich wolnych siedzeniach ze skaju przybiegł czerwony jak burak, duszący się jednocześnie ze wstydu i śmiechu, Jurek.
- Lecimy, bo zaraz rusza! – warczę, zły na niego za rosnące we mnie napięcie – masz bilety?
- Nie mam, kupimy u konduktora. – wydusił z siebie nie przestając rechotać.
- Kurrr… Co się stało? Nie zdążyłeś?
- Zdążyłem, ale się pomyliłem i musiałem wiać.
- Co ty bredzisz! Jak się pomyliłeś, dlaczego musiałeś wiać?
- Poprosiłem o bilet do Dęblina zamiast do Lublina.
- No i co z tego?
- Kobita w kasie powiedziała, że właśnie jestem w Dęblinie więc bilet do Dęblina nie jest mi potrzebny. Wszyscy w kolejce zaczęli się śmiać i musiałem uciekać!
Ostatnim obrazem który mam przed oczami gdy ten czas wspominam, obrazem pozornie całkowicie nie z tego filmu, są rozwiane włosy szalejącego bezskutecznie 15 czerwca 1974 roku na boisku w Stuttgarcie Mario Kempesa podczas pierwszego meczu w grupie D polskiej reprezentacji piłkarskiej na Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej w RFN (a może jeszcze NRF?). Cały wyprawowy ekwipunek leżał od kwadransa na kupie w przedpokoju, ja leżałem w pokoju przed telewizorem Ametyst 20”, a do wanny sączyła się woda przepływająca uprzednio przez piecyk gazowy Wronki i cały dom wypełnił się smrodem spalin obwieszczających przygotowywaną kąpiel.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
' P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! !
Fakt. Było co podziwiaćgóral bagienny pisze:rozwiane włosy szalejącego bezskutecznie 15 czerwca 1974 roku na boisku w Stuttgarcie Mario Kempesa
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
I jeszcze ten syfon na drugim planie ...
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33788
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Ta..., syfon...
Można go było wymieniać na pełny w dobrych sklepach spożywczych (2,20 zł) albo nabijać w Osiedlowym Punkcie Napełniania Syfonów (1,60 zł). Tam też można było wypić na miejscu szklankę wody wodociągowej świeżo nagazowanej za 0,30 zł.
Rodzice szybko zrezygnowali z wysyłania mnie do sklepu z syfonem, bo jak przynosiłem połowę to był sukces. Picie wody bezpośrednio z dzióbka syfonu generowało bekanie nie gorsze niż wypicie pół butelki Serwowitu (całej wypić za jednym razem się nie dało). Długość i głośność bekania były przedmiotem sportowej rywalizacji na podwórku, nie mnie emocjonującej niż gra w kapsle.
A później "weszły" węgierskie autosyfony i chodziło się do sklepu tylko po naboje. Osiedlowy Punkt Napełniania Syfonów stracił rację bytu. A szkoda, bo naboje nadawały wodzie posmak WD-40. Miały jednak ten plus, że nadawały się do podwórkowych prac doświadczalno-badawczych nad napędem odrzutowym.
(pragnę zauważyć że wciąż pozostaję w klimacie wodnym)
Można go było wymieniać na pełny w dobrych sklepach spożywczych (2,20 zł) albo nabijać w Osiedlowym Punkcie Napełniania Syfonów (1,60 zł). Tam też można było wypić na miejscu szklankę wody wodociągowej świeżo nagazowanej za 0,30 zł.
Rodzice szybko zrezygnowali z wysyłania mnie do sklepu z syfonem, bo jak przynosiłem połowę to był sukces. Picie wody bezpośrednio z dzióbka syfonu generowało bekanie nie gorsze niż wypicie pół butelki Serwowitu (całej wypić za jednym razem się nie dało). Długość i głośność bekania były przedmiotem sportowej rywalizacji na podwórku, nie mnie emocjonującej niż gra w kapsle.
A później "weszły" węgierskie autosyfony i chodziło się do sklepu tylko po naboje. Osiedlowy Punkt Napełniania Syfonów stracił rację bytu. A szkoda, bo naboje nadawały wodzie posmak WD-40. Miały jednak ten plus, że nadawały się do podwórkowych prac doświadczalno-badawczych nad napędem odrzutowym.
(pragnę zauważyć że wciąż pozostaję w klimacie wodnym)
' P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! !
Jeśli chodzi o syfony i niepowtarzalny smak wody gazowanej z ich dzióbków to od niedawna w moim miejscowym sklepie pojawiły się owe specjały, uwspółcześnione. Właśnie w tej chwili delektuję się takową wodą. Co prawda syfon nie jest szklany tylko ma postać plastikowej butelki ale dzióbek i "wajcha" są jak najbardziej "oldskulowe":
Wymiana na pełną nawet tańsza niż dawniej bo równiutkie 2 złote sztuka! Niestety nie ma opcji napełniania w miejscowym Punkcie Napełniania...
Wymiana na pełną nawet tańsza niż dawniej bo równiutkie 2 złote sztuka! Niestety nie ma opcji napełniania w miejscowym Punkcie Napełniania...
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
W kwestii formalnej to województwo bialskopodlaskie było. Nawet nagrobek stosowny jest na okoliczność...góral bagienny pisze:„Mapie samochodowej województw lubelskiego, podlaskiego i zamojskiego”
"Słowa mają ogromną moc, więc naszą powinnością jest te słowa kontrolować. Inaczej mogą zdziałać wiele zła" - Mordimer Madderdin
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33788
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
W kwestii formalnej masz rację. A miałem wyciągnąć tę mapę z plecaka i sprawdzić...
Ale czy zamojskie było na innej mapie z tej serii, wraz z rzeszowskim i przemyskim?
No, zaraz... Ale jak mogłem mieć mapę bialskopodlaskiego skoro data narodzin na nagrobku jest 1975 a ja płynąłem w 1974?!
Ale czy zamojskie było na innej mapie z tej serii, wraz z rzeszowskim i przemyskim?
No, zaraz... Ale jak mogłem mieć mapę bialskopodlaskiego skoro data narodzin na nagrobku jest 1975 a ja płynąłem w 1974?!
' P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! !
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33788
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
I czar pryska ...
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Dla ułatwienia:góral bagienny pisze:Czyli mapa z którą płynąłem w przeświadczeniu że to tamta mapa to nie była TA mapa... Niewykluczone jednak że w domu znajdę mapę woj. lubelskiego sprzed 1975 roku.
Prawdopodobnie miałeś taką jak ta pośrodku najniższego rzędu.
Jej pełen tytuł brzmiał "Woj. Lubelskie, mapa samochodowo krajoznawcza" a wydana została w roku 1969.
PS. Ten zestaw ze zdjęcia jest do nabycia za niewielkie pieniądze. Gdyby ktoś był zainteresowany służę pomocą na PW.
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.