Klub Moczykija

Informacje, porady, techniki połowu, łowiska, sprzęt, zanęty...

Moderator: Moderatorzy

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Sten
prezydent
prezydent
Posty: 170006
Rejestracja: czwartek 13 gru 2007, 18:40
Lokalizacja: Łuh

Post autor: Sten »

Jak widać nie dotyczy to wszystkich chłopów ...
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Awatar użytkownika
Piotrek
Admin
Admin
Posty: 105092
Rejestracja: sobota 28 maja 2005, 00:00
Lokalizacja: ze wsząd
Kontakt:

Post autor: Piotrek »

kimkolwiek pisze:Jak mężczyzna coś obiecuje to obietnicy dotrzyma
Fakt. Ale góralowi mogło się przypalić...
góral bagienny pisze:Smaży się. 8)
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.

Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33773
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

kimkolwiek pisze: Jak mężczyzna coś obiecuje to obietnicy dotrzyma - prawda?
Prawda!
Sten pisze: nie dotyczy to wszystkich chłopów ...
Zaś i to prawda!
Piotrek pisze: góralowi mogło się przypalić...
Ciepło, ciepło, a nawet gorąco...
Ale jeszcze wary Wam opadną, wy człowieki małej wiary.
8)
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33773
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

Miałem wrzucić wszystko na raz, ale widząc niejaką niecierpliwość oczekujących, a nawet ich we mnie zwątpienie, wrzucę teraz połowę wstępu. Tak, wstępu do relacji z wypadu wiślanego, bo pomyślałem sobie, że zanim napiszę co i jak, to dobrze by było wytłumaczyć się dlaczego właśnie Wisła, a nawet dlaczego w ogóle woda. Miało być krótko, ale się nie udało - popłynąłem nurtem wspomnień.
Na szczęście nie ma na tym forum przymusu czytania, a tym bardziej komentowana, więc piszę sobie co mi w duszy zagra, a od tygodnia grają mi tam niegdysiejsze wody. Relacja oczywiście będzie, ale wciąż jest w przygotowaniu, a nawet, nie mam zamiaru tego ukrywać, w przeważającej części w zamyśle. Jest już jednak solidny wstęp, którym mogę się z Wami podzielić. No się dzielę.
Tylko bez obaw, druga część wstępu też już jest i będzie dorzucona, jeśli jakaś burza nie zawłaszczy sobie mojego internetu, pewnie wieczorem.
No to lu!

======================================================


o wspomnienie pachnące wodą
przychodź

(Józef Czechowicz, „prowincja noc”)

Jak oddzielić wspomnienia od czasu? Wodę płynącą w rzece od jej koryta? Tamta woda popłynęła – może jest w teraz w morzu, a może buja w obłokach. Koryto jest. Miejscami już ciut inne, lecz wciąż tworzą je te same kamienie. Woda płynąca w tym korycie to rzeka, jeden z najbardziej stabilnych tworów na tej planecie. To te większe, bo przecież są i rzeki mniejsze, lekceważone, poniewierane przez ludzi jak niczyje kundle. Większe mają dumne nazwy, mniejsze nazywają się potocznie (nie uwłaczając potokom), najczęściej od miejsca, gdzie płyną, z pospolitym dodatkiem –ówka.
„Prastara” – tak nazywał się jeden z ekskluzywnych a powszechnie dostępnych towarów peerelu. Zgrabna buteleczka w wiklinowym oplocie dumnie stała na półkach każdego sklepu kosmetycznego, a i w niejednym kiosku RUCHu. Prężyła się obok badziewnych wód kwiatowych „Być może” i „Ogórkowych” płynów po goleniu. Ona była kolońska. Nie każdego było stać by ją postawić na szklanej półeczce nad fajansową umywalką, ale nad porcelitowymi umywalkami to już zwykle stawała.
Dlaczego wspominam Prastarą? Bo tak dryfuję moje wspomnienia i tęsknoty. Za zapachami dzieciństwa, obrazami młodości, za tęsknotą do tęsknot za podróżami w nieznane. A woda – to było zawsze wtedy nieznane. Płynęła spokojnie choć z budzącą respekt determinacją, w pewnym oddaleniu i zawsze, żeby znaleźć się nad brzegiem musiałem przedsięwziąć wyprawę.
Takie tęsknoty czule pielęgnuję w sobie jako coś najcenniejszego, echo wyczyszczonych już dziś ze strachów i niepewności odgłosów ze świata którego już nie ma, a którego niepodważalnie najważniejszym elementem przecież byłem.
Na ile już tego świata nie ma? Takie szalone pytanie nachodzi mnie często, a wraz z nim chęć zweryfikowania przekonania, że tamto już nie istnieje. A może jednak coś zostało…? Choćby tylko coś tak ulotnego jak zapach tamtej wody?
Aż wreszcie zdobyłem się na realizację zuchwałego pomysłu żeby jak Indiana Jones rzucić się w wir przygód, który ma doprowadzić do odnalezienia choćby kilku skorup z rozbitego dzbana tamtego czasu.
Może to śmiesznie zabrzmi, ale pojechałem nad Wisłę sprawdzić na ile ona jeszcze jest dla mnie Tamtą Wisłą.
Bo Tamta Wisła jest moją bajką z dzieciństwa. Tak samo dziś realną, jak iskiereczka mrugająca z popielnika na Wojtusia, jak kije samobije, jak chatka z piernika…
Ale, jak to we wszystkich baśniach bywa, zanim tam dotrę to muszę przebrnąć przez siedem rzek swojej młodości, by każdej oddać należny hołd.
Oto bardzo zubożona hydrografia moich wspomnień.

Rzeka pierwsza i rzeka druga – Czerniejówka i Czechówka
W zasadzie to żadne rzeki ale dwie strugi płynące przez Lublin, czyli Czerniejówka i Czechówka. Płyną w moich wspomnieniach wspólnym korytem, bo nie potrafię dziś oddzielić której z tych rzeczek które wspomnienie dotyczy. Bardziej zresztą wiedziałem że one gdzieś tam koło Śródmieścia, Sławinka, Bronowic są niż zdawałem sobie sprawę w której części miasta mam szansę którą spotkać. Na dodatek jeszcze przed II WŚ z Czechówki zrobiono podziemny kanał. Widocznie już wtedy była tylko zawadą, może wstydliwą zlewnią lubelskich rynsztoków, i łatwiej było ją zakopać niż tolerować.
Ale obydwie są mocno zakotwiczone w moich wspomnieniach. Pamiętam jakąś bardziej kładkę niż mostek, jesienny wieczór, brunatniejące zielska falujące w płytkim i wąskim korycie, pamiętam wypływający z żelaznej rury i parujący w zimowy dzień jeden licznych, gwałcących ją bez skrępowania „dopływów”.
Co dzieje się z nimi dzisiaj? Ponoć nie jest tak źle, ale muszę się o tym sam przekonać. Najlepiej w jakiś jesienny wieczór, podglądając z ukrycia ich obecne życie i coraz to szukając spoczynku w kolejnym pobliskim barze. Bo przecież obydwie te rzeczki są od lat mieszczuchami, a czego jak czego, ale barów w Lublinie dziś nie brakuje.

Rzeka trzecia – Urzędówka.
Najważniejsza rzeka mojego wczesnego dzieciństwa. Z Urzędowa pochodzi mama, tam mieszkali dziadkowie i cała kupa krewnych. Zanim poszedłem do szkoły to przebywałem tam bardzo często, później już trochę rzadziej, ale i tak to była moja kraina. Od domu dziadków w przysiółku Bęczyn do Urzędówki był może z kilometr, a może i mniej. Wystarczyło przejść przez pylisty gościniec i obok domu ciotki Stasi, z racji uderzającego podobieństwa do postaci z dobranocki zwanej prze mnie Balbiną, i wchodziło się na łąki. Dalej był rów, czyli wąski kanał melioracyjny z czystą wodą, gdzie pasły się gęsi ciotki Balbiny a ona sama często, zakasując spódnicę spod której wysuwała się różowa halka sinobiałe łydki, płukała pranie. Za rowem była podmokła łąka parująca co wieczór malowniczymi, tajemniczymi mgłami, a za nią, meandrując wśród wierzbowych zarośli, płynęła urocza rzeczka.
W niej po raz pierwszy usiłowałem łowić ryby. Z pomocą wszystkoumiejącego dziadka do kija z leszczyny przywiązywałem żyłkę wyplecioną ze starej siatki na okno. Spławikiem była stosina gęsiego pióra. Haczyk i kawałek taśmy ołowianej pewnie od kogoś dostałem. Nigdy niczego wtedy nie złowiłem i z zazdrością patrzyłem na chłopaka z sąsiedztwa, który wracał znad rzeki z nanizanym na witkę wierzbową pęczkiem drobnych okonków.
Dużo później pojawił się w rodzinie wuj Jan, który odbił z klasztoru siostrę Faustynę, czyli ciotkę Teresę, co stało się bulwersującym wydarzeniem rodzinnym. Wuj Jan mieszkał we Francji gdzie został po II WŚ którą spędził w Armii Andersa. Po ślubie z ciotką Teresą przyjeżdżał regularnie z nią do Polski, do rodzinnego domu cioci w Urzędowie. Przywozili mi dużo pachnących innym światem produktów, z których najbardziej pamiętam kakao rozpuszczalne i gumę do żucie peppermint. Pił dużo wina, palił gitanesy i dużo opowiadał o łowieniu ryb. Kiedyś wybraliśmy się pod młyn Pomykalskiego, całkiem blisko od urzędowskiego rynku, i łowiliśmy tam „bękarty”, płotki i karasie. Miałem wtedy z szesnaście lat, on hojnie częstował mnie winem a gitanesy to mu bezczelnie podbierałem.
Później umarła ciotka Teresa, chwilę później on (te wydarzenia zostały jednoznacznie skomentowaną przez dewocyjną część rodziny) i więcej w Urzędówce kija nie umoczyłem. Zresztą to już nie była ta sama Urzędówka, bo brutalnie ją zbezczeszczono upychając w prostym, smutnym korycie. Tylko młyny (a było ich ponoć w Urzędowie aż pięć) dodają jej dziś splendoru. Ja, oprócz stojącego przy drodze od centrum Urzędowa na Bęczyn młyna Pomykalskiego, pamiętam jeszcze o młynie Lamenta. Ale to raczej nazwisko właściciela bardziej wbiło mi się w pamięć niż sam młyn. Na Bęczynie też był młyn, którego nazwiska właściciela już nie pamiętam, a przy którym kilka razy łowiłem jakieś płoteczki.
Urzędów od pierwszego stycznia tego roku odzyskał prawa miejskie odebrane mu przez cara Aleksandra i odzyskuje dawną rangę. Ale rangi w moich wspomnieniach odzyskiwać nie musi, bo był ważną częścią moich młodych lat. Jaka jest dziś kondycja Urzędówki tego nie wiem i jakoś nie mam zapału sprawdzać. Zbyt wiele się tam przez ostatnie półwiecze zmieniło. Przepłynęli ludzie, odpłynęły krajobrazy, rozwiały się zapachy, ucichł turkot żelaźniaków na wyboistym gościńcu. Czasem przejeżdżając na południe zboczę do Urzędowa, zatrzymuję się na rynku, podejdę do młyna Pomykalskiego, ale już dalej wszystko tak się zmieniło, że boję się tam zapuszczać.
Płyń zdrowo, bywaj – Urzędówko!

Rzeka czwarta – Bystrzyca
Najważniejsza rzeka Lublina. W czasie mojego dzieciństwa to były niemal dwie różne rzeki, zdawałoby się, że tytko przez pomyłkę objęte jedną nazwą. Przed Lublinem obiekt niedzielnych wypadów rekreacyjnych, źródło uciech wszystkich ówczesnych pokoleń Lubelaków, a już za Wrotkowem nędzny, śmierdzący ściek. Świata w który wyjeżdżało się często z rodzicami, dźwigającymi koce i wałówki, od czasu do czasu z całym przedszkolem, kanciastymi Sanami i pyzatymi Jelczami, a później z zuchowym zastępem w zdezelowanych pulmanach ciągniętych przez parowóz, już nie ma. Te moje nadwodne wspomnienia pokryła tafla Zalewu Zemborzyckiego.
Jeszcze wpływając na łąki obok Parku Ludowego Bystrzyca była godną nazwy rzeka, choćby tylko przez otoczenie w którym toczyła swe brudne wody. Tam zatrzymywały się cygańskie tabory, tam chodziło się w Sobótkę patrzeć na płynące wianki i pijących wódkę przy dźwiękach harmonii radośnie podnieconych, roześmianych ludzi. Ale już w tym miejscu woda w Bystrzycy była mocno rozcieńczona innymi płynnymi substancjami. Bo w okolicach Wrotkowa zaczynała się dzielnica przemysłowa. Cukrownia, gorzelnia, zakłady ziemniaczane, ciepłownia, betoniarnie, szkoda gadać... Często stawałem na moście przy Placu Bychawskim, głównym rozjeździe Koziego Grodu, by z atawistyczną, dziecięcą fascynacją złem, przemocą i rozkładem, przyglądać się przepływającym tłustym plamom, które pięknie opalizowały w słońcu pawimi kolorami.
Nic dobrego a związanego z Bystrzycą płynącą w granicach Lublina mi się jakoś nie przypomina. Kiedyś pojechaliśmy pękatą, czerwoną dwójką z kolegą z podwórka zwanym Szczurem w miejsce, gdzie dziś kończy się Zalew Zemborzycki. Na ryby, oczywiście, nielegalnie, bo nikt z nas nie miał wtedy karty wędkarskiej, ale też całkowicie niewinnie, bo na prędce poskładana z pożyczonych elementów bambusówka nie dawała nadziei na jakikolwiek efekt. Przypałętał się jakiś miejscowy chłystek, który został przez nas przepędzony. Uciekł z płaczem i obietnicą że wróci tu zaraz z Heńkiem. Nie przejęliśmy się groźbą i trwaliśmy dalej w szuwarach kopcąc chyłkiem sporty. A jednak Heniek przyszedł. Na oko był od nas dwa razy starszy i od obu razem dwa razy większy. Nie wdając się w dyskusje pyrgnął mną tak, że po chwili swobodnego lutu przyziemiłem w pokrzywach. A w tych pokrzywach leżało już trochę rzeczy, być może wyrzucanych tam przez tegoż Heńka. Miałem pecha, bo wylądowałem na butelce po winie, która wcześniej musiała wylądować na innej butelce po winie, tak że obie były ostro pofragmentowane. Prawie straciłem palucha u stopy, po surowicy dostałem takiego uczulenia, że przez dwa tygodnie nie chodziłam i musiano mnie na wózku młodszej siostry transportować na zabiegi do ośrodka zdrowia, a do dziś czasem odczuwam kłucie odłamka szkła w środku stopy, którą rozorała druga krawędź rozbitej butelki. No to jak ma ciepło wspominać Bystrzycę?
Chociaż tamtych klimatów nie wspominam z nostalgią, to przecież ta rzeka jest moją sąsiadką od zawsze, i jej los nie jest mi obojętny. Bystrzyca dziś odżywa, a nawet zmartwychwstaje, więc chwała tym co się do tego przyczyniają. Wszystkiego dobrego, Bystrzyco!

cdn
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
Piotrek
Admin
Admin
Posty: 105092
Rejestracja: sobota 28 maja 2005, 00:00
Lokalizacja: ze wsząd
Kontakt:

Post autor: Piotrek »

góral bagienny pisze:No się dzielę.
Bardzo ci się chwali, żeś tak nas uraczył. Tekst - paluszki lizać! Ale jak to tak wstęp bez strony tytułowej? Podrzuć jaki tytuł, który wciągnie równie mocno jak tekst twój :) Może intrygująco? Np. "Rzeka"?
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.

kimkolwiek

Post autor: kimkolwiek »

:shock: góral bagienny, no ja chyba najbardziej naciskałam :oops: i powątpiewałam :oops:
Teraz po przeczytaniu normalnie :o przeczytam jeszcze raz do poduchy :)
Dziękuje Góralu :* :flowers:
Awatar użytkownika
Sten
prezydent
prezydent
Posty: 170006
Rejestracja: czwartek 13 gru 2007, 18:40
Lokalizacja: Łuh

Post autor: Sten »

Zapowiada się nieźle ... :beer:
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33773
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

Piotrek pisze:Podrzuć jaki tytuł, który wciągnie równie mocno jak tekst twój :) Może intrygująco? Np. "Rzeka"?
Tak, to świetny tytuł i bardzo oryginalny, ale nie chcę się wplątać w prawne przepychanki z zawistnymi posiadaczami do niego praw autorskich, ani z ich spadkobiercami. Bo mam przeświadczenie, że samo "Rzeka" nie wystarczy, że powinienem dodać chociaż jakiś przymiotnik. A tu wierna rzeka, rzeka dzieciństwa, rzeka smutku, wywiad rzeka, rzeka bez powrotu, tak o rzecze góral bagienny, a nawet ryby śpiewają w Tyśmienicy, niosą spore ryzyko prawnych kłopotów.
Więc może po prostu "Wspomnienia pachnące wodą"? Bo Józek Czechowicz odpuścił mi już tyle od siebie zapożyczeń, że i za takie chyba udzieli mi rozgrzeszenia.
kimkolwiek pisze:powątpiewałam
Grunt, że zrozumiałaś swój błąd. Idź inie grzesz więcej!
Sten pisze:Zapowiada się nieźle ...
Ba!

=========================

Rzeka piąta – Wieprz.
Wieprz to rzeka najdziwniejsza na mojej hydromapie wspomnień. Zdaje się, że jest wszędzie, na całej Lubelszczyźnie. Jego koryto meandruje zarówno wśród lubelskich łąk i pól, jak i w moich wspomnieniach. Tomaszów – Wieprz, Zwierzyniec – Wieprz, Kock – Wieprz, Trawniki – Wieprz, Ciechanki Łańcuchowskie – Wieprz, Krasnystaw – Wieprz, Dęblin – Wieprz…
Zdaje się być wszędzie!
Mocarny, na wpół dziki, bez mała szalony. Rwie, kręci, zastawia pułapki ze zwalonych drzew, straszy wirami i podmytymi brzegami, wędkarzowi nie wybaczy żadnego błędu. Chcesz wyciągnąć czterokilowego szczupca czy leszcza to próbuj, ale nie licz, że wielu blach czy zestawów spławikowych nie zostawisz wśród zatopionych gałęzi i krzepkiego zielska.
No, może za Jeziorzanami, gdzieś już pod Dęblinem, przeczuwając swój kres, trochę pokornieje, spuszcza z tonu na rzecz spokojniejszej toni. Piękna rzeka średniej wielkości, obiecująca dużo więcej niż potrafisz z niej wyciągnąć. No chyba, żeś już jest mistrzem, a charakter tej wody czujesz przez skórę. Bo Wieprza raczej się nie nauczysz – tam gdzie wczoraj była spokojna głęboczka jutro na dnie może leżeć kawał pnia.
Pierwszego w życiu szczupaczka na spinning wyciągnąłem z Wieprza gdzieś przy jakimś młynie koło Trawników.
No i jeszcze muszę go kochać z zupełnie innej przyczyny. Za litość, wybaczenie dziecięcej głupoty, która nadawała się na najwyższy wymiar kary.
Miałem wtedy lat trzynaście, może czternaście, byłem na koloniach w Krasnymstawie. Wcześnie zaliczyłem już turnus kolonijny w Oblasach nad Wisłą, czyli byłem królem rzecznych nurtów. A raczej takim chciałem być w oczach nowych, wakacyjnych kumpli. Woda była wysoka, wychowawcy jeszcze nie zdecydowali się nas wpuścić na kolonijne kąpielisko. Wymknęliśmy się we trzech w czasie poobiedniej ciszy i opłotkami pobiegliśmy nad Wieprz. Słońce prażyło, woda kusiła. Szybko się rozebrałem i jako pierwszy wskoczyłem w głęboką, na pierwszy rzut oka, wodę z wysokiego brzegu. Oczywiście że „na główkę”, bo jak miałem wskoczyć do wody po trzech tygodniach wiślanej zaprawy. Wbity w dno drewniany pal otarł mi się o ramię i zostawił na plecach czerwoną pręgę. Przez tydzień nie zdejmowałem publicznie koszuli, a i później unikałem afiszowania się śladem na plecach.
Nigdy już takiej głupoty nie popełniłem i nawet skakanie ze słupka na basenie przypomina mi tamtą sytuację.
DZIĘKI CI, DOBRA RZEKO!

Rzeka szósta – Tyśmienica.

Moja młodzieńcza miłość, pierwsze zapatrzenie się w nurt i zasłuchanie w ciche pluski. Trafiłem nad Tyśmienicę dość późno, bo chyba dopiero pod koniec podstawówki, a może na początku liceum. Już nie pamiętam jak tam dotarliśmy, może na rowerach, może na pożyczonym Komarku, a może po porostu pekaesem. Było nas czterech, mieliśmy jeden namiocik Mikrus, po kilka piw i flaszkę wódki. Do dziś pamiętam, że była to Myśliwska. Czy mieliśmy jakąś wędkę? Nie pamiętam, ale pewnie tak. Siąpił deszcz a w dwuosobowym namiocie bez tropiku we czterech siedzieć nie było siły. Miałem jakąś przeciwdeszczową kurtkę i włóczyłem się wzdłuż brzegu od starorzecza do starorzecza i odkrywałem cudowne obrazy wody, to leniwo płynącej, to stagnującej w częściowo zarośniętych bocznych odnogach. Pod wieczór wyszło słońce i zrobiło się jeszcze cudowniej. Jak spędziliśmy tę noc? Pamiętam tylko że wygodnie nie było, ale jakoś próbowaliśmy spać na jednym boku jak sardynki w puszce.
Później jeździłem tam wielokrotnie, już uzbrojony w wędki. W starorzeczach łowiłem okonie i szczupaczki, w nurcie głównie płotki i jazgarze, ale pamiętam też ładnego jazia, piękne krasnopióry, a nawet dostojnego lina. Przy kolejnej wyprawie dotarłem tam, gdzie Tyśmienica wpadała do Wieprza, i to miejsce stało się moim ulubionym łowiskiem tamtych lat. Tam, w głęboczce, gdzie łączyły się nurty zawsze stały krąpie, tam też złowiłem na spinning swojego pierwszego sandacza.
W tamtych latach Tyśmienica miała sławę najczystszej rzeki nizinnej w Polsce i być może było w tym coś z prawdy. Gdy miałem 15 lat wybraliśmy się z Jurkiem na szaloną wyprawę dwoma gumowymi pontonami Tyśmienicą i Wieprzem do Wisły. Starszy kumpel samochodem ojca zawiózł nas do Ostrowa Lubelskiego, skąd po analizie mapy chcieliśmy zacząć nasz spływ. Niestety, okazało się, że mieszkańcy nic nie wiedzieli iż przez ich miasteczko płynie jakaś rzeczka. W końcu ktoś nam pokazał metrowej szerokości kanał i stwierdził że nic innego tu nie płynie. Pojechaliśmy dalej, za jeziorko Siemień, i tam już rzeka była spławna, chociaż dwa pontony raczej by się nie wyminęły. Z początku było trochę kłopotów, bo wiejący pod prąd wiatr był zdecydowanie silniejszy od nurtu, a ja zamiast wioseł miałem paletki do pingponga. Ale później jakoś poszło i aż do Wieprza była sielanka. Kupione na portierni lubelskiej rzeźni białe robaki zaraz się przepoczwarzyły, żyłka na radzieckim kołowrotku z ruchomą szpulą „spinningowa katuszka” plątała się w ptasie gniazdo przy co drugim wyrzucie, ale i tak na blachy „gnom” i „alga” wyciągałem swoje najpiękniejsze w dotychczasowej karierze szczupaki, czyli takie które prawie łapały wymiar. Nic im jednak nie groziło, wszystkie odzyskiwały wolność, bo nie wzięliśmy soli i po pierwszej próbie zapanowało zgodne przeświadczenie, że ryby upieczone nad ogniskiem lub w popiele bez soli zjeść się nie dadzą. A sól kupiliśmy dopiero w Kocku, gdy już trzeba było wpływać do Wieprza.
Wieprz to był horror. Z leniwego nurtu porwał nas szalony prąd ciskający pontonami od brzegu do brzegu, od zakola do zakola, a woda w pobliżu brzegów najeżona była pniakami i konarami. Zresztą od czasu do czasu całą rzekę tarasował zwalony pień ogromnej topoli i trzeba było małpiej zręczności żeby się jakoś pod nim przecisnąć, i to w sytuacji gdy siła wody rzucała nas na sterczące ostrokoły chabazi. Lecz nasze pontony, szczytowe osiągnięcie radzieckiego przemysłu gumowego, nie pękały tylko parły niczym amfibie z gutaperki – ku ujściu!
Dzięki Ci Wieprzu za tę dla mnie łagodność, wyrozumiałość dla młodzieńczych głupot. A Ty Tyśmienico, nieś łagodnie swe czyste wody!
I jeśli Wisła jest niekwestionowaną królową nie tylko moich przecież wspomnień, to Ty jesteś moją piękną księżniczką, Może i wyidealizowaną Ducyneą z Toboso, ale wszak byłaś, jesteś i już na zawsze zostaniesz moim pierwszym zapatrzeniem, pierwszym zasłuchaniem… Na zawsze Twój, Błędny Rycerz Posępnego Oblicza – Roman z Lublina.

Rzeka siódma – Bug
Tak naprawdę to Bug powinien chyba być w tym wspomnieniowym hydrokatalogu rzeką pierwszą. Nie z racji jego wagi dla tych wspomnień, bo przecież właściwie nad Bugiem nigdy, oprócz tego jednego razu, nie byłem dłużej niż dziesięć minut, nie mówiąc o moczeniu w nim kija. Nigdy niczego więc z niego nie wyciągnąłem, raczej wręcz przeciwnie. Jedynką mógłby być z przyczyn czysto chronologicznych. Zdarzenie z jego udziałem jest jednym z moich najpierwszych obrazów, które kronikują moje wczesne dzieciństwo. Ten drobny epizod z jego udziałem stał się źródłem dykteryjki powtarzanej przy różnych biesiadnych rodzinnych okazjach, więc przetrwał w powidokach moich wspomnień.
To musiało być lato roku 1962, bo zdecydowanie wtedy jeszcze nie było mojej siostry, która urodziła się w w 1963. Miałem więc trochę ponad trzy lata. Pojechałem z rodzicami na niedzielną zakładową wycieczkę nad Bug koło Serpelic. Tak, na pewno to były Serpelice. Ta nazwa zawsze pada w kontekście mojego postępku. Nigdy tam już później nie byłem.
Była tam z nami ciocia Mila z mężem. Taka ciocia nie rodzinna, bo jest przyjaciółką rodziców z czasów, gdy po ślubie mieszkali w hotelu robotniczym w Białej Podlaskiej. Jest moją chrzestną mamą. Jej ówczesny mąż (bo szybko mężem być przestał), Marian, był wędkarzem i nad Bug zabrał ze sobą wędki.
Rodzice plażowali nad brzegiem rzeki, ja dwa metry dalej taplałem się, naguśki, na płyciźnie, a Marian za krzakami usiadł z bambusówka.
- Mama, mama, a-a! – zasygnalizowałem potrzebę fizjologiczną.
- To rób śmiało do wody – zachęciła mnie mama.
Jednak okazało się, że tu nie chodziło o siusiu, ale o potrzebę większą. Siedziałem grzecznie w przykucu na skraju wody taplając się w kaczym mydle, a za mną wypływał, niezauważony przez dorosłych, efekt ulżenia parciu na kiszkę stolcową. Nawet w księdze mądrości ludowych zapisane jest iż gówno zawsze wypłynie, no i że płynie z prądem, tak więc i tu stać się musiało. Nikt by niczego nie zauważył gdyby po pięciu minutach nie przyszedł zbulwersowany Marian, który ciskając ze złością kije stwierdził:
- Te pieprzone kacapy tak Bug zasrały, że gówna płyną i łowić się nie da!

===========================================
Tak przebrodziłem, przepłynąłem, a nad Bystrzycą przeszedłem mostem, siedem rzek swoich lat bezgrzesznych. W nagrodę przede mną kwiat paproci tamtych lat. Stoję teraz na nadwiślańskiej skarpie koło Janowca wpatrując się w swój Eden. A co tam widzę jutro Wam opowiem.
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
Piotrek
Admin
Admin
Posty: 105092
Rejestracja: sobota 28 maja 2005, 00:00
Lokalizacja: ze wsząd
Kontakt:

Post autor: Piotrek »

góral bagienny pisze:A co tam widzę jutro Wam opowiem.
Chyba mnie skręci do jutra, to oczekiwanie na cdn :)
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.

Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33773
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

Piotrek pisze:Chyba mnie skręci
Piotruś, uważaj na te różne swoje druty, bo one mogą się trwale odkształcić. 8)
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
Piotrek
Admin
Admin
Posty: 105092
Rejestracja: sobota 28 maja 2005, 00:00
Lokalizacja: ze wsząd
Kontakt:

Post autor: Piotrek »

góral bagienny pisze:one mogą się trwale odkształcić
Grunt abym się ja nie "odkształcił". Lata pracy oswiatowo-wychowawczej nade mną na bruk? :wink:
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.

Awatar użytkownika
Sten
prezydent
prezydent
Posty: 170006
Rejestracja: czwartek 13 gru 2007, 18:40
Lokalizacja: Łuh

Post autor: Sten »

Góral ja zawsze stanął na wysokości :beer:
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Awatar użytkownika
Piotrek
Admin
Admin
Posty: 105092
Rejestracja: sobota 28 maja 2005, 00:00
Lokalizacja: ze wsząd
Kontakt:

Post autor: Piotrek »

Sten pisze:Góral ja zawsze stanął na wysokości :beer:
Wiadomo! Góral jak stanie , to stanie!
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.

Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33773
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

Po prostu - Wisła.
Ten fragmencik świata to dzisiaj Eden moich szkolnych lat, każdych ich wakacji. Gdzieś od pierwszego spichlerza kazimierskiego, a nawet od Bochotnicy, po wypływającą wprost z nieba do szerokiej, zielonej doliny Wisłę. Lekko z tyłu bielejące zręby janowieckiego zamku, z przodu, za Wisłą, czerwone dachy z najważniejszym dachem fary, wyrastająca z zieleni kazimierska baszta i ledwie widoczne z tej odległości na tle nieba trzy krzyże. Ja zaś siedzę w samym środku tego raju, na ścieżce spadającej z oblaskiej skarpy na nadwiślańskie pastwiska. Powoli zbliża się mój wieczór, czekam na pierwsze kolorowe kropki jarzących się na wodzie bakanów. Czy wyznaczą mój szlak wspomnień?
Są!

Do Oblasów jeździłem w każde wakacje, po raz pierwszy przed pójściem do pierwszej klasy, czyli w roku 1966.
Na Górce, kawałek za Lubartowską Rogatką, była baza Lubelskiego Przedsiębiorstwa Transportu Budownictwa. W tej firmie pracował mój tata, stamtąd wyruszaliśmy. Tam upychano nas w dwa autokary i, wśród szlochów i machania dłońmi przez odsunięte lufciki autobusowych szyb – jazda w nieznane! Jedni byli już od dawna skumplowani, inni siedzieli naburmuszeni gapiąc się przez szyby w coraz bardziej obcy świat, u kogoś tam w kącie autokaru opiekunka usiłowała powstrzymać rozstaniowy łzotok, ale już za Sławinkiem zaczynał panować zbiorowy duch rywalizacji.
- Panie szofer gazu, panie szofer gazu, bo pół litra jest w garażu! – wył cały autokar i kierowca, faktycznie, widząc pewnie sens w odwróceniu uwagi dzieciarni od bolesnej tęsknoty za mamą i tatą, wyprzedzał drugi autokar z kolonistami, by za chwilę dać się jemu wyprzedzić. Triumfalnie wywalane jęzory wyprzedzających powiewały w jednym autobusie, a ściśnięte pięści wyprzedzanych wygrażały chwilowym zwycięzcom. I tak przez godzinę, aż do mostu w Puławach, gdzie gromkie uuuUUU!!! w obu autobusach zgodnie witało Wisłę.
Ale najważniejsza część podróży miała się zacząć kilkanaście kilometrów za Górą Puławską. Przed samym Janowcem autobusy skręcały z asfaltu w piaszczystą, pełną wertepów, biegnącą wzdłuż ściany lasu dróżkę. Tumany pyłu wznoszonego przez autobusy wdzierał się przez okna i zgrzytał w zębach. Początkowo witane entuzjastycznie przez dzieciarnię hopki na dziurach wzbudzały coraz mniej radości. Ten i ów zaczynał mówić, że mu niedobrze...
Jest taka metoda łączenia dwóch rodzin pszczelich – przez ich terroryzowanie. Umieszcza się pszczoły z różnych uli w jednym pojemniku i chwilę nim potrząsa. Po momencie już nie odróżniają która jest obca a która swoja i zaczynają się zgodnie od nowa organizować. Tak też było z nami. Po przeżyciu kwadransa w roztelepanym, gorącym i zapylonym autobusie przestawało być ważne kto koło kogo przez drogę siedział, kto zdążył już koledze sprzedać kuksańca, a nawet kto przyjechał pierwszy. Wszyscy z ulgą wysypywali się z aut przed bramę z tablicą „Kolonie letnie LPTB Lublin w Oblasach” by ze swoimi tekturowymi walizkami, często przewiązanymi przez zapobiegliwych rodziców dla pewności skórzanym paskiem od spodni, wspiąć się jeszcze kawałek do miejsca rozlokowania. Po drodze mijało się skromne gospodarstwo Pana Wojtka, kolonijnego stróża, konserwatora, ochraniarza i nieocenionego pomocnika wychowawców jednocześnie. Od Pana Wojtka ważniejsza była tylko Pani Kierowniczka, i to nie zawsze. Dalej był skromny, kolonijny lazaret w którym dyżurowała lekarka i, trochę wyżej, cuchnąca na sto metrów chlorem, kilkustanowiskowa latryna. Z racji wymalowania w celach sanitarnych wapnem zwana była Białym Domem. Ponieważ na kolonie do Oblasów przyjeżdżałem rok w rok przez całą podstawówkę, więc miałem możliwość chadzania najpierw do Dżonsona, a później, po skończeniu czwartej klasy, do Niksona.
Jeszcze z pięćdziesiąt metrów w górę i już wychodziło się na kolonijny plac apelowy otoczony kilkoma domkami z trzciny i gipsu. Od góry plac zwieńczał barak w którym mieściła się kuchnia i jadalnia. Za nim był bardzo ważny element tego kompleksu wypoczynkowego, czyli rusztowanie z wielką beką na wodę - jedyne miejsce w którym po słonecznym dniu można było dokonać ablucji w ciepłej wodzie.
Obok kuchni często z rana stała miednica a w niej szczupaki, leszcze czy inne zdobycze nocnych połowów Pana Wojtka. Biegaliśmy wtedy całą zgrają podziwiać połów, snuć marzenia o prawdziwym wędkowaniu i chwalić kunszt zdobywcy. Bo my, zależnie od humoru wychowawców, też od czasu do czasu dostawaliśmy zgodę na zabranie na Wisłę prymitywnych, najczęściej własnej konstrukcji wędek i spędzenia kilku kwadransów na pasjonującej czynności gapienia się w spławik. Ba! Czasem nawet udawało się złowić kilka uklejek, płotek czy jazgarzy i wtedy panie z kuchni, o ile chwilowo byliśmy z nimi w dobrej komitywie, cierpliwie czyściły je i nanizywały na drut. Jak była też zgoda wychowawcy, to rozpalaliśmy małe ognisko i później chrupaliśmy malutkie, rybne nadpalone skwarki z wielkimi emocjami przekrzykując się jaki to wspaniały byłby szczupak Pana Wojtka upieczony naszym sposobem. Czasami nasze rybki na drucie litościwa kucharka umieszczała w duchówce kuchni i wtedy mieliśmy szansę polizania prawdziwego smaku pieczonej ryby.
Któregoś lata Wisła wylała i całe kolonie były dla mnie schrzanione. Ani kąpieli, ani wędkowania, ani nawet puszczania łódek z sosnowej kory. Któryś z kolegów, tak jak ja cowakacyjny bywalec oblaskich kolonii, przywiózł ze sobą prawdziwą wędkę z bambusa, prawdziwe spławiki i przypony więc cały turnus cierpiał przeogromne katusze. Pod koniec nie wytrzymaliśmy i cichcem, całkowicie nielegalnie, narażając się na najsroższe sankcje za zakaz zbliżania się do powodziowych rozlewisk, pobiegliśmy z bambusem nad wodę. Wisła podeszła aż do janowieckiego kamieniołomu i wędkę rozkładaliśmy przycupnąwszy na wapiennym głazie. Gdy już wszystko było gotowe pojawił się mały problem – przecież nie mamy niczego do założenia na haczyk! Co za rozpacz, cała ekscytująca , ryzykowna wyprawa na marne. Łaziliśmy po brzegu, zaglądaliśmy pod kamienie, usiłowaliśmy złapać chociaż pasikonika – wszystko na darmo. W desperacji kolega przypomniał sobie, że słyszał o świetnych wynikach połowów na mrówcze jaja, a mrowisko dużych, czerwonych mrówek było tuż obok. Grzebaliśmy kijami w mrowisku i faktycznie, tam były jaja! Nie zważając na broniące swego świata mrówki wybraliśmy z tuzin jajeczek i z mozołem próbowaliśmy nanizać je na haczyk. A wściekłe czerwone mrówy obłaziły nas nieświadomych podstępnej ofensywy. Ich słodka zemsta miała kwaśny zapach kwasu mrówczego…
Od sprowokowanej przez mrówki przygody sześć lat wcześniej zaczęła się moja kariera oblaskiego kolonisty. Przy powrocie z wycieczki do Janowca, podczas podchodzenia całej grupy maluchów na wysoką skarpę, znalazłem zdechłego winniczka obrabianego przez mrówki. W dziecięcej naiwności chciałem wskrzesić zdechlaka. A może w przeświadczeniu, że ślimakowi nie jest miło, nawet w stanie półpłynnym, być zjadanym przez mrówki, chciałem ulżyć jego katuszom? Ździebełkiem trawy wybierałem pracowicie niedobre mrówki gdy moja grupa kończyła wspinaczkę na skarpę. Rzuciłem się w pogoń ale wycieczkowicze dochodzili już do lasu. A w lesie, jak to w lesie, krzyżujących się ścieżek dużo a tylko jedna prowadziła do ośrodka. Gdy usmarkany i zapłakany, przestraszony czekającymi mnie konsekwencjami, trafiłem w końcu do celu, było już dobrze pod wieczór. Ku mojemu zdumieniu nikt mnie nie beształ, nie obiecywał relegowania czarnej owcy z kolonii, nie straszył lekcją wychowawczą u Pana Wojtka, a nawet nie miałem zapowiedzianej kary w postaci skargi do rodziców. Wręcz przeciwnie, zostałem powitany jak bohater, a pani kierownik z ulgą natychmiast odwołała pluton wojska z Puław, który szykował się do wyjazdu celem przeszukiwania kamieniołomów z nadzieją odnalezienia mego ciała. Milicjanci z Janowca też przerwali przygotowania poszukiwań. Zamiast wyrzutkiem stałem się bohaterem, maskotką turnusu. Nadano mi dumną ksywę „Profesor Od Ślimaków” która przywarła do mnie na wszystkie lata moich wakacyjnych przyjazdów do Oblasów.
A teraz biegliśmy ze strachem czy nasza nielegalna eskapada na ryby nie została odkryta przez opiekunów bogatsi o doświadczenie że na mrówcze jaja nic nie bierze. Dopiero, gdy z ulgą, że nikt nas nie szuka rzuciliśmy się na łózka w pokoju by odsapnąć z wrażeń przez ostatni kwadrans poobiedniej ciszy poczuliśmy, że wraz z nami wróciło znad Wisły pół armii walecznych żołnierzy z plemienia Formica rufa.
Następnego dnia na apelu porannym dyżurny grupy starszaków meldował:
- Grupa „Filantropii”, stan 18, obecnych 16, dwóch w izolatce.
- A cóż z nimi się dziele? – z troską dopytywała się Pani Kierowniczka.
- Mrówki! Pogryzły ich mrówki! Lekarka ich maściami smaruje. A Profesor Od Ślimaków to dostał gorączki!!! – radośnie przekrzykując się, informowała jednocześnie cała nasza grupa.
Gdy sześć lat później, w czasie swojego epizodu związanego ze zgłębianiem fizyki na UMCS, pojechałem w ramach praktyki pedagogicznej na kolonie do Oblasów jako wychowawca, to niewiele się tam zmieniło. Pan Wojtek, dałbym głowę że w tych samych gumiakach, wciąż szybkim krokiem przemierzał teren ośrodka - od cieknącego zaworu do oberwanego kontaktu, pod kuchnią rankami pojawiała się pewnie ta sama miedniczka z nocnym połowem, a jak była taka potrzeba to krnąbrnych kolonistów można było postraszyć:
- Albo się w końcu uspokoisz, albo zawołam Pana Wojtka!
Nikt pewnie nie wiedział cóż za treści taka groźba zawiera, ale działało.
Wciąż też czasem z kolegą wymykałem się nielegalnie w czasie świętej pory poobiedniej ciszy do Janowca, ale tym razem kolegą który był opiekun średniaków. Biegliśmy na piwo, albo żeby spotkać się z kolegą ze studiów, który był wychowawcą na koloniach w sąsiedniej Górze Puławskiej. Kilka razy orwaliśmy się bez wiedzy dyrektorki nad Wisłę, nie na ryby jednak, tylko na nocne ognisko z wódeczką, po którym trudno było poprowadzić poranną zaprawę. Słowem bisurmaniłem dalej, ale już na innym poziomie kolonijnej hierarchii. O jednym jednak zawsze pamiętałem – na bieżąco kontrolować kompletność grupy na wszelkich wycieczkach.
Ośrodek jednak powoli umierał. Dwa gipsowo-trzcinowe domki nie przetrzymały pewnie zimy stulecia, bo zamiast nich dla najstarszych grup rozbitych zostało kilka wojskowych namiotów NS64. No i nie chadzało się już do Niksona tylko do Kartera. Później, jak się o tym stosunkowo niedawno dowiedziałem, na falach transformacji ustrojowej teren ten z resztkami dawnej infrastruktury kupili dwaj moi koledzy. Niestety, do zainwestowania mieli tylko swój entuzjazm, a to okazało się za mało, i szybko musieli się tego skarbu pozbyć.
Przez całą młodość jeździłem nad Wisłę co chwila – albo na ryby, albo zimą, żeby powłóczyć się po sosnowych lasach wokół Janowca, czy powędrować wąwozami od Puław przez Parchatkę po Bochotnicę. Jeździłem tam, gdzie mógł mnie dowieźć pociąg lub pekaes, do Puław, Gołębia, Kazimierza, Janowca, Józefowa. W Józefowie właśnie złowiłem jedyną do tej pory swoją medalową rybę – bolenia prawie czterokilowego. Złowiłem go 8 maja (skąd ta pamięć do dnia skoro roku nie pamiętam?) przed samą burzą, która za chwilę miała nas przemoczyć do nitki. A złowiłem go na błystkę DAM KILL, wąziutką, od wklęsłej strony złotą a na awersie z misterną podobizną przekolorowanej rybki. Blaszkę tę wyłowiłem rok wcześniej w Tyśmienicy. To był czas gdy na ryby zabierałem maskę do nurkowania i pływając odczepiałem z kamieni, korzeni i innych podwodnych przeszkód pourywane blachy, haczyki i ciężarki. Wszystko to było bezcenne, bo jakiż fundusz wędkarski mógł mieć kilkunastoletni gnojek, syn raczej ubogich rodziców?
Pamiętam jeszcze wiele, bardzo wiele różnych okołowędkarskich nadwiślańskich przygód. Wspomnienia wciągają jak wiślane „lotne pisaki”, na które trzeba uważać wchodząc na przybrzeżne łachy, gdyż potrafią skrywać pod sobą zdradliwą kipiel.
Wyjazd z Witkiem, gdy w nadbrzeżnych zaroślach koło Wólki Gołębskiej namierzyła nas jakaś pomylona babina i widząc kostki po przywiezionym pieczonym kurczaku, którego właśnie kończyliśmy zapijać bułgarskim rieslingiem, zaczęła lamentować, że zjedliśmy jej gąskę. Albo, też z Witkiem, za Kazimierzem, przy ujściu Chodelki, gdy po dwóch dniach radosnego wędkowania kończył nam się zapas przytaskanych bełtów Czar Nałęczowa, a może nawet lokalnej Esterki, i okazało się że przeinwestowaliśmy w tanie wino proste a nie mamy pieniędzy na bilety powrotne do Lublina. Witek podjął się negocjacji z lokalnym wędkarzem, mając nadzieję na powrotne spieniężenie ostatniej butelki trunku, co zakończyło się la’patika na trzy kubki, bo kolega po kiju miał ochotę na wino, ale również deklarował całkowity brak gotówki. Nie było rady i wyruszyliśmy pieszo z Kazimierza w stronę Lublina, pewnie z dwadzieścia kilometrów nocą, zachodząc po drodze to na jakąś kolejową górkę rozrządową po wodę (do dziś pamiętam jej ohydny, naftowy jej posmak), i do piekarni w Końskowoli, gdzie jakiś dobry człowiek z nocnej zmiany dał nam cały bochenek gorącego chleba, dokładając na dodatek trochę soli zawiniętej w gazetę. W końcu dobrze po północy w strugach nagłego deszczu rozbiliśmy mojego nieśmiertelnego mikrusa zaraz za rowem, na poboczu szosy Lublin-Puławy, na dodatek na zewnętrznym łuku ostrego zakrętu. Rankiem jeszcze raz przeskrobaliśmy wszystkie kieszenie i okazało się, że już na bilety z Kurowa do domu nam starczy i wróciliśmy do ciut zaniepokojonych naszym opóźnionym w stosunku do deklarowanego powrotem rodziców. Dopełnieniem goryczy tego powrotu była reakcja mamy na wyciągnięty z plecaka efekt połowów.
- Wywal to natychmiast do kubła i wynieś śmieci póki całego domu nie zasmrodziłeś – nakazała po rozchyleniu foliowego woreczka z kilkoma krąpiami i płotkami. Faktycznie, straciły już swój normalny zapach świeżej ryby.
I jeszcze ten wypad z Teresą za Janowiec, gdy spaliśmy na piachu przy ognisku i nad ranem obudził nas wielki plusk i porykiwania. Zza porannej mgły skrywającej przeciwny brzeg, właśnie ten, gdzie tak nieroztropnie niegdyś biesiadowaliśmy z Witkiem, wypływały krowy przeprawiające się od strony Mięćmierza na Krowią Wyspę. Po prostu – wyłaniające się z mgły, płynące krowy, a przecież to był magiczny widok, który już zawsze będę wspominał. Później ze spinningiem poszedłem na starorzecze, gdzie na gumkę udającą pijawkę złowiłem zupełnie ładnego okonia. Okoń został z nami przez kolejną noc czekając w siatce na wykonanie wyroku, bo został przeznaczony do konsumpcji bezpośredniej. A jednak mu się udało i może do dziś pływa gdzieś w okolicach Krowiej Wyspy! Chciałem sobie z nim zrobić pożegnalne zdjęcie i Teresa tak długo kręciła obiektywem Zanita, że okoń się zniecierpliwił i ostatnim zrywem spadł mi pod nogi. Nie, nie było tam wody tylko piasek, ale jak robić zdjęcie oblepionej piachem ryby? Postanowiłem go opłukać, no i tej szansy już nie zmarnował. Zostałem z krwawiącym palcem i takimż sercem… A Teresa nacisnęła jednak w końcu spust aparatu. Na orwowskim slajdzie leżę na piasku w pozie jasno wyrażającej rozpacz po wielkiej stracie, a obok mnie obojętnie spoczywa pusta siatka na ryby.
Każde z tych wspomnień ściąga kolejne wspomnienia z magiczną siłą neodymowego magnesu. Jeszcze chwila i porwie mnie nurt wspomnień jak łódkę z sosnowej kory, którą najpierw przez tydzień rzeźbiłem potajemnie przemyconą na kolonie na dnie tekturowej walizki harcerską finką, by w końcu bez żalu zwodować ją podczas wyprawy na kąpielisko. Kołysała się coraz dalej na zmarszczonej wiatrem wodzie, a i ja drżałem jak ona, żeby tylko nie zniosło ją kawałek dalej do brzegu, w jakieś błoto i zielska z których już jaj nie wyciągnę, bo tam nie dojdę i przyjdzie jej w końcu zgnić nie zaznawszy prawdziwej podróży w nieznane. Nieś Wisło moją łódkę do morza, do kolejnych sześciu mórz moich baśniowych marzeń, tam gdzie Piętaszek, kapitan Morgan, tam gdzie dopłynął mój starszy kolega, piętnastoletni kapitan!
Ale nie chcą mnie jeszcze opuścić moje wiślane wspomnienia, tłoczą się, przekrzykując:
- A o mnie nie napiszesz? To ja ten jedyny, niepowtarzalny kupaż balsamicznego aromatu sosnowego lasu i mokrej woni cienistych łozin, z nutami tataraku i schnącego na słońcu krowiego łajna.
- A my, zapomniałeś o nas? o głębokich, cienistych bruzdach kazimierskich wąwozów?
- Nie udawaj, ze o mnie zapomniałeś! Przecież rządziłam każdym twoim nadwiślańskim kolonijnym wyjściem nad wodę. I chociaż byłam daleko, na drugim brzegu, to ode mnie zależało czy zaznałeś tego dnia rozkoszy kąpieli w wiślanej wodzie, czy tylko ganiałeś z innymi, wśród płożących się ostów i krowich placków, po brzegu za piłką. To mnie zawsze z drżeniem wypatrywaliście wszyscy zaraz po wyjściu z lasu na skarpę, mnie – czarnej flagi na kazimierskim kąpielisku!
- A o nas nie napiszesz? Fakt, byłyśmy dość niechlujne, nasz zapach spalin, ropy i kiblowe wyziewy wyganiały zwykle wszystkich na górny pokład, ale przecież to tam wpatrywałeś się w wysokie brzegi i śledziłeś pozostawiany przez nas na wodzie nietrwały ślad żółtej piany. To my, siostry, Marzanna i Odetta!
- A ja? Nie bądź niewdzięczny, przecież Wisła nie płynie tylko z Puław do Kazimierza! Już zapomniałeś jak przepuszczając fundowane ci przez socjalistyczną wciąż ojczyznę stypendium z odejmowanych od ust ludowi pracującemu miast i wsi pieniędzy, kupowałeś piwo Barbakan i, lekceważąc obowiązki studenta uciekałeś z wykładów z maszynoznawstwa czy transportu leśnego by włóczyć się po moim wzgórzu? Rozglądając się lękliwie wkoło wyciągałeś z raportówki otwartą już butelkę i pociągałeś po kilka łyków najwstrętniejszego z piw, łudząc się, że moi strażnicy niczego nie widzą. Dobrze widzieli, ale pozwalali ci gapić się całymi kwadransami z moich murów na Wisłę i marzyć o wielkiej wyprawie tratwą jej nurtem do morza, w ślad za dziecięcymi łódkami z kory. A wtedy, w grudniową noc, po pierwszej wizycie w Piwnicy Pod Baranami, gdzie polazłeś ochłonąć z emocji? Nad Wisłę, pod moja mury! Polska Ludowa cię kształciła a ty odwdzięczałeś się jej naiwnie spiskując i podważając publicznie sens jaj sojuszy! I co z tej twojej kreciej roboty masz dzisiaj? Tyle co i ja – kupę wstydu i zwątpienia. Przyjedź kiedyś to pogadamy o twoich naiwnych złudzeniach, o moim upokorzeniu i hańbie profanacji. Czy ty w ogóle jeszcze marzysz o tej żegludze tratwą? Wpadnij przekonać się o tym! Ja, Wawel, osobiście cię zapraszam!

Ech, moje kochane wspomnienia… Cóż ja bym bez Was w tych trudnych czasach począł? Wiem, jeszcze jest Was cały tłum, a każde z Was takie ważne, takie moje! Napływacie w trudnych chwilach, dajecie wytchnienie, ustalacie właściwą perspektywę, niesiecie pokrzepienie. Panie Boże, ochroń mnie od amnezji.
A ty, Wawel, wybacz, ale nie będę na razie do ciebie wracał. Zostańmy sami ze swoimi traumami wieku męskiego. Zbyt cenię wspomnienia lat dziecięcych, żeby babrać je polityką. Nawet jeśli przez to miałbym nigdy nie zostać dżamblem.
Kocham Was wszystkie, moje wspomnienia pachnące wodą, ale jest wśród Was te najważniejsze, primus inter pares, zawsze pierwsze.

Oczywiście Oblsay, kolonie. Zza Wisły zbliżała się burza i wcześnie niż zwykle zagoniono nas do domków. Byłem wtedy w grupie średniaków, mieszkałem w najwyżej usytuowanym domku w pokoiku na piętrze. Duchota przed burzą była ogromna więc podszedłem do okna aby je szerzej otworzyć. Po całym dniu spiekoty balsamiczny wyziew sosnowego lasu wręcz odurzał. Za oknem ponad czubkami młodnika rozciągał się widok na kazimierski brzeg. Samej Wisły nie było widać, schowana była za zasłonką lasu, ale można było wędrować wzrokiem od wiatraka nad Mięćmierzem przez Górę Trzech Krzyży po basztę i szczerby zamkowych murów.
Dla takich gnojków jak my sam widok wtedy nie był jakąś wielką atrakcją. O, gdyby było widać jakiego koloru flaga powiewa nad kazimierską plażą, to by było co innego! Mielibyśmy ciągły dostęp do jednej z najważniejszych dla kolonijnego życia informacji i przez to bylibyśmy wysoko w społecznej hierarchii obozu. Ale sam widok na kawałek Kazimierza szybko się opatrzył i nie stanowił żadnej atrakcji. Jednak wtedy znany widok niespodziewanie całkowicie się odrealnił. Nadciągające zza Kazimierza czarne, burzowe chmury stanowiły tło dla rozpalonych niskim słońcem świecącym od Janowca czerwonych dachów i białych ścian miasteczka, a zieleń wzgórz przeszła w jaskrawy, męczący wzrok seledyn. Tak jak na negatywie zdjęcia trzeba dobrze się nawpatrywać aby rozpoznać szczegóły znanego obiektu, tak ja gapiłem się na panoramę Kazimierza jak na po raz pierwszy widziany obraz.
Czy miałem świadomość że właśnie patrzę na coś niesłychanie pięknego i niezwykłego? Pewnie nie, pewnie zaraz poleciałem spróbować wcisnąć się w kolejkę do stołu pingpongowego na świetlicy, albo wymienić książkę w kolonijnej mikrobibliotece. Lecz ten widok pozostał we mnie na zawsze jak blizna po znakowaniu rozpalonym żelazem na zadzie cielaka. Rok później sosny, zazdrosne o rangę oblaskiego symbolu moich wspomnień, przysłoniły swymi czubkami widok na Kazimierz i mogłem jedynie popatrzeć na sunące nad nim obłoki. A może właśnie ta świadomość, że już nigdy takiego jak wtedy widoku nie zobaczę utrwaliła go w mojej pamięci po wsze czasy?
Dużo, dużo później, gdy zachłysnąłem się wierszami Józefa Czechowicza, mój i jego obraz zlały się w jeden i teraz zawsze gdy pomyślę „Wisła” to widzę rozpalone przedburzowym słońcem dachy oślepiająco białych domów przycupniętych nad usypiającą na wznak wielką rzeką.

ze wzgórz promieniejące i zielone za dnia
w zmierzchu pięknu kaźmierza wzbiera w wonny nadmiar

żarzą się gwiazdy sypią broczą
w gwiazdach wygony baszta mlecznej drogi nurt
miasteczko ma okna z bursztynu
i tak ukazuje się oczom
zawieszone u gór

widnokrąg z ucichłym zamkiem
i jeszcze łysicą trzykrzyską
oddycha bardzo blisko
jakby rękę położył na klamkę
nie otwierając drzwi

nie otwieraj innego raju

dość mi
że drugi mleczny szlak
także gwiaździsty
w dolinie spoczywa płowej
gdzie pod wieczoru zapachem czystym
wisła ogromna mając ramiona założone pod głowę
leży na wznak
śpi


I jak tu teraz wrócić z tej żeglugi rzecznym szlakiem wspomnień na drugi brzeg, gdzie czeka realne, irytujące codziennością życie? Kto mnie na powrót do niego przeprawi?
- Przeeewooozuuu!!!
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
Piotrek
Admin
Admin
Posty: 105092
Rejestracja: sobota 28 maja 2005, 00:00
Lokalizacja: ze wsząd
Kontakt:

Post autor: Piotrek »

Nawdychałem się Góralu twego świata, wygrzałem z tobą w słońcu i kilka razy zmokłem na deszczu. I cóż powiem... Ano zachłysnąłem się twymi rzekami, utonąłem w nich z prawdziwą przyjemnością i wzruszeniem.
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.

Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33773
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

Piotrek pisze:utonąłem w nich z prawdziwą przyjemnością
Tuszę, że ta przyjemność zwalnia mnie z obowiązku ratowania topielca poprzez sztuczne oddychanie usta-usta.
Potraktujmy moje wołanie PRZEWOZU!, tak charakterystyczne dla niegdysiejszej komunikacji między Janowcem a Kazimierzem, jako end of part one, a w zasadzie nawet nie części pierwszej lecz wstępu do relacji z tegorocznej wyprawy.
Wspomnienia pisałem w systemie "z doskoku" oraz na nocnych szychtach, więc bardzo wdzięczny będę za wszelkie uwagi i wytknięcie błędów, których katalog, po wstydliwym zaakceptowaniu, wyślę jednemu z litościwych adminów z żądaniem dokonania natychmiastowych korekt.
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
Sten
prezydent
prezydent
Posty: 170006
Rejestracja: czwartek 13 gru 2007, 18:40
Lokalizacja: Łuh

Post autor: Sten »

Zdaje mi się, że już kiedyś pisałeś o swojej przygodzie z zaginięciem na kolonii letniej, z tym, że tamta wersja była bardziej rozbudowana i dramatyczna ... :wink:
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33773
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Post autor: góral bagienny »

Sten pisze:kiedyś pisałeś o swojej przygodzie z zaginięciem na kolonii letnie
Tak mogło być.
Sten pisze:tamta wersja była bardziej rozbudowana i dramatyczna .
Bo to było dramatyczne przeżycie, ale teraz nie chciałem zdominować tym historii swoich nadwiślańskich wzruszeń, lecz raczej naszkicować szerszy klimat moich wakacji. Swoją drogą jakby ktoś się natknął na tamten opis to proszę o linka. Choćby po to żeby nie być złapanym na opowiadaniu różnych wersji tej samej historii. :P
Mooni i Piotrowi dziękuję za wnikliwą korektę. Robiąc poprawki sporo jeszcze sam wygładzałem i zmieniałem. W końcu stwierdziłem, że tekstu w tym wątku poprawiał już nie będę i niech on robi za ułomny "rękopis". Jak stwierdzę, ż kończę te dłubania i gładzenia to chętnym udostępnię tekst jednolity. Na razie jednak muszę się skupić na części drugiej, czyli na Obrazkach z wyprawy, które z założenia mają być inne zarówno w stylu jak i klimacie.
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
kolorowe kredki

Post autor: kolorowe kredki »

Dojrzewa pszenica - czas białej ryby.
Wczorajszy wypad udany. Ilość brań nie pozwalała na odkładanie wędki. Na rozkładzie płoć, krasnopióra, leszcz, karaś srebrzysty, dotkliwa opalenizna i zakwasy od kija. :)
kimkolwiek

Post autor: kimkolwiek »

kolorowe kredki pisze:Dojrzewa pszenica - czas białej ryby.
Wczorajszy wypad udany. Ilość brań nie pozwalała na odkładanie wędki. Na rozkładzie płoć, krasnopióra, leszcz, karaś srebrzysty, dotkliwa opalenizna i zakwasy od kija. :)
:spoko:
ODPOWIEDZ