Góry pachnące tymiankiem czyli Armenia 2019
Moderator: Moderatorzy
Góry pachnące tymiankiem czyli Armenia 2019
Na przełomie lipca i sierpnia jedziemy do Armenii, to już czwarty nasz wyjazd w te strony. Acz wyjątkowo tym razem w innym terminie. Poprzednimi razy zawsze to był wrzesien, a teraz sam środek wakacji. Wiele ludzi odradzało nam taki termin, że sie ugotujemy Ja tam upały lubie!
Próbowalismy znaleźć jakieś połaczenie lotnicze do Armenii, które by nie wiązało sie z zarywaniem nocy. Czemu wszystkie samoloty z tej części Europy muszą latać o jakiś upiornych godzinach? Jedyną "dzienną" opcją, którą udało sie znaleźć, był lot z przesiadka w Moskwie. I nie dość, że ponad dwa razy droższy - to jeszcze wymagajacy wyrabiania wizy tranzytowej, bo odloty z różnych lotnisk.. No więc raczej bez sensu...
Meldujemy się więc w Erewaniu o 4 nad ranem. Jakimś bladym świtem udaje sie dostać w okolice Dilidżanu, skąd planujemy rozpocząć naszą tegoroczną wycieczke. Pogoda zdaje się nie rozpieszczać, jest zimno, a góry nad Sewanem spowijają gęste chmurzyska. Wszystko wskazuje na to, że w ten piekielnie upalny lipiec zmarzniemy i nam doleje. Docieramy do Gosz, małej wioski wśród gór.
Wioska jest znana turystom głównie z kamiennego kościółka Goszavank.
Pod nim więc rozkładamy sie na śniadanie. Jemy troche na siłe i na rozum, bo chce się nam jedynie spać a nie jeść. Nie wiem czy tylko my tak mamy, że po nieprzespanej nocy jest nam aż niedobrze i wszystko nas wkurza. Nawet się nie umiemy teraz cieszyc, że jesteśmy juz w upragnionej Armenii - jeszcze nie... Raczej patrzymy czy pod klasztorkiem nie ma jak postawić namiotu - ale troche za bardzo w środku wsi. Poza tym mamy przypuszczenia (słuszne), że w późniejszych godzinach zwalą się tu zwiedzający, pielgrzymi i ulegniemy zadeptaniu.
Póki co osiedliły sie tu tylko jaskółki.
Ładne tu mają śmietniki! Czemu akurat koty?
Wiele osób polecało nam jezioro Gosz, położone tu w pobliskich górach. Że piekne, urokliwe i ciche miejsce. W sam raz na namiot i aby reszte dnia jakoś przekoczować.. No to tam kierujemy swe kroki. Droga prowadzi poczatkowo przez obrzeża wioski.
O tu np. bym chciała spać! (tak wiem, moje dzisiejsze refleksje na temat otaczającego świata są niezmiernie monotonne
Zabudowania sie kończą i suniemy dalej liściastym, robaczywym lasem.
Zupełnie jak nie w Armenii. Gdzie myśmy przyjechali? Muchy lecą za nami dziesiątkami. Nie wiem czy już wyczuwają padline? Droga jest gliniasta, mocno rozjeżdzona i zryta koleinami. Nie wygląda to na odludne miejsce.
Samo jeziorko to dosyć młakowata kałuża.
Z jednej jego stron jest miły widoczek na kawałek połoniny.
Ale cała reszta raczej przypomina mi las w Bytomiu, z tym, że nasze stawy sa dużo ładniejsze.
Nad jeziorem jest wiata z siedzeniami jakby z traktora i dużo miejsc po ogniskach.
Biwakuje tam kilka rodzin z grupką rozdartej dzieciarni. Zdążylismy się dowiedzieć, że dzisiaj jest święto Wardawar - taki ormiański śmigus, gdzie ludzie polewają się wodą. Dużo fajniejsze niż u nas jest to, że impreza wypada w upalne lato, a nie jak w naszą Wielkanoc, czyli wczesną wiosną, gdy często miecie śniegiem. Ponoć fajnie to wygląda w Erewaniu - gdzie zwykle jest potworny upal a fontanny sa pod ręką. Dziś raczej temperatury przypominaja polski "śmigus", wiec mam ogromną nadzieje, że nikt nas nie obleje. Bliskość jeziora jednak nie napawa optymizmem w tym względzie Pewnie popołudniem ludzi będzie przybywać. Może w innych okolicznościach byśmy chętnie tu dołączyli do jakiejś biesiady: samogon, baran, wspólne pieśni... ale dzis jesteśmy paskudnie monotematyczni (spać, spać, spać). Obchodząc jeziorko dookoła zauważamy, że jakis debil podpalił jedno z drzew.. Chyba wrzucił do dziupli coś płonącego! Drzewko więc całe dymi, a zaglądając do dziupli widze pochodnie drwala wysokości trzech metrów! Rozważamy to gasić butelką, ale wlot jest malutki a strumienia wody nie da się zmusić aby leciał w góre, gdzie jara się najmocniej. Jedno jest pewne - nie bardzo mamy ochote rozkładać namiot pod jego konarami..
Schodzimy do łączki położonej poniżej jeziorka. Tu łatwiej wsadzić namiot i wkomponować go w krzaki. Łączka jest lekko podmokła, tak jakby niegdys tu było drugie oczko wodne, acz jej brzeg się całkiem pod namiot nadaje.
Jakieś dziwne rośliny tu rosną - troche przypomina trawke, na którą ktos nadział jarzębine
Toperz troche marudzi, bo na takich młakach zaczyna kichać najbardziej. Wstawiamy namiot pomiędzy aromatyczne zioła. Spać! Marzenia się spełniają! Jest godzina 10.. Nad nami lataja odrzutowce, a i ekipy zaczynają się zjeżdzać nad jeziorko wyjac silnikami. Na wysokości łączki są najwieksze muldy i stromy podjazd. Zapadam w końcu w sen, ale jakiś taki niespokojny. Śni mi się, że drzewo nad jeziorem się w środku wypaliło i rozpękło - tak jak to robia moje "pochodnie drwala" na biwakach. Zasięg jego gałęzi to kilkadziesiąt metrów, żar się wysypał... wszystko się podpala, sucho jest jak diabli.. Ormianie uciekają przed pożarem do jeziora i tam po pas w wodzie dalej trwa impreza.. A my w tym chaszczu? Czy zdążymy uciec? Już raz w Armenii spierdalaliśmy nocą przed pożarem.. Bardzo bym chciała nie robić powtórki - raz wystarczy takich przygód! Zapach dymu snuje sie wszędzie wokół - w końcu Ormianie rozpalają swoje świąteczne grille!
Budzi mnie jakiś dziwny dźwięk. Mimo stoperów w uszach. Nasłuchuje. Nie jest to pożar z mojego snu To jakieś chrumkanie, charczenie? Początkowo wydaje mi się, że to toperz. On, kiedy ma atak alergii, potrafi wydawać na śpiaco dziwne dźwięki. Dźwięk jednak dobiega z kilku stron naraz i przybiera na sile. Wyraźnie też coś zaczyna łazić wokół namiotu i z kilku stron naraz trykać jego ścianki! Już nie mam wątpliwości co do źródeł chrumkotu! Stado dzików! I one chyba są na nas złe - szarpią za odciągi, a może im sie raciczki zaplątały? Albo namiot im zagrodził ulubione dojście na łączke, gdzie lubią się paść? Jakos trace ochote na dalszy sen Co robić? Budze toperza. Wyciagam na wszelki wypadek gaz. Wyjść po cichu z namiotu i porobić fajne fotki? Może jednak nie? Szuramy namiotem od środka, mniemy worki, jeden pompuje, żeby nim strzelić (ale okazuje sie być dziurawy ) i pohukujemy. Dziki to ignorują. Przepędza je ostatecznie jakaś kolejna terenówka, z wyciem silnika pokonujaca pobliski podjazd.. Chrumkanie niknie w oddali.. Raczej się nie boje dzików np. idąc na wycieczke. U nas w Bytomiu, w miechowickim lesie, dzik to jest jak wiewiórka. Między autami po parkingach biegają, do śmietników zachodzą, jak wieczorem wracasz z zakupami to ryją przed blokiem. Norma. Dzień jak codzień. Ale spać jak mi stado po głowie łazi - to jednak jakoś tak słabo...
Jest godzina 15.. Sznur aut sunie nad jezioro, skąd zaczyna być słychać rytmy lokalnego dicho. Troche odespaliśmy. Do naszej łączki jakoś tracimy serce po przygodzie z dzikami (jak to taka "paśna" łąka to w nocy pewnie misiek by przyszedł Pakujemy się więc i suniemy w dół. Nie mamy planu, gdzie chcemy dziś dotrzeć. Pewnie gdzieś w stronę Idżewanu, bo tak wypada nam trasa. Zobaczymy jak wyjdzie. Mija nas dwóch dziadków na kładach. Każdy z nich trzyma strzelbę. Oj jakiś z naszych kabanów skończy dziś jako szaszłyk!
Gdzieś między chaszczem miga nam połoninna górka z drugiej strony doliny, w której leży Gosz.. Postanawiamy tam się wybrać!
I od tego momentu wszystko się zmienia. Jakby ktoś zrobił pstryk! i nagle otacza nas inna rzeczywistość. Znów wokół nas jest ta Armenia, którą znamy z poprzednich wypadów i którą kochamy! W jednej sekundzie spływa na nas jakiś błogostan i radość. Zza chmur wychodzi słońce i rozświetla teren na tyle, że ściągamy polary i swetry. Pogodna, radosna i przyjazna Armenia będzie już nam towarzyszyć do końca wyjazdu!
Pniemy się zboczem, bydlęcymi ścieżkami w stronę wypatrzonej górki. Trawa pod stopami zmienia się w pył, roztaczając oszałamiającą woń tymianku i czubrycy. Wszędzie wokół nas wyrastają nowe szczyty gór o zróżnicowanej szacie - skaliste, połoninne i te obleczone gęstym kożuchem dusznego, robaczywego lasu, w którym spędziliśmy pół dnia. No to jesteśmy w Armenii! Palące słońce, świeży wiatr i zapach stepowych gór! Spod nóg czmychają jaszczurki tłuste jak jakieś legwany. Cykady graja na potęge! Nie wąski korytarz chaszczu, insekty i dzikie kabany - a płowość traw, szakale i kolczaste osty wbijajace sie w skarpetki! Tu na bank znajdziemy super miejsce na nocleg! O matko! jacy my jesteśmy szczęśliwi!!!!!
Podchodzimy pod kamienny chaczkar na szczycie jednej z górek. Wiatr smaga pyski, a wzrok ginie gdzieś na szczytach pustych gór.. Wyciagamy lawasz, ser, warzywa i wino. Tym planujemy się tu żywić przez najbliższy tydzień. Obiadokolacja smakuje wybornie w takich okolicznościach czasoprzestrzeni.
Jakieś góry, których nazw nie znamy.. Rozsiane po Armenii bardzo daleko stąd..
Położone wśród zieloności i skałek zabudowania wioski Gosz..
W dole, pod Goszavankiem, ciągną "elitbusy" zorganizowanym wycieczek. Tłum turystów przelewa się ze wszystkich stron kościoła. Lipiec, niedziela, święto - chyba gorszego terminu być nie może!
Ciężarówki wypakowane sianem z trudem meandrują po wąskich uliczkach miejscowości.
Wokół nas pasą sie konie, a wyschnięty nawóz bydląt wszelakich wzbogaca aromatem tutejsze zioła.
Słońce powoli chowa się za góry. Wino się kończy, a wraz z nim ten pełen emocji dzień śniętych wędrowców...
Noc jest niesamowicie gwiaździsta. Podziwiamy niebo przy każdym wyjściu na kibelek. Nocą uprawiamy też prawie bobslejowe ślizgi. Niektóre tylko ze śpiworem a inne wraz z karimatą, zatrzymując sie dopiero na ściance namiotu. No bo postawiliśmy go nieco na pochyłości. Początkowo nie wydawała się az taka duża - a jednak! Zjeżdżamy konkretnie, w sposób ciagły i powtarzalny.
Ranek wita nas nieco przymglony - jak się okaże będzie to tu regułą, że z wieczora widać dwa razy więcej gór niz o poranku.
Jakiś pomniczek udało sie wypatrzec. Nie wiem co to za jegomość?
Schodzimy w strone Gosz.
Chyba z tej perspektywy Goszavank prezentuje sie najfajniej!
Zaglądamy w chłodne i cieniste zaułki klasztorka - w miejsca, które wczoraj rano były zamknięte.
Trwa właśnie nabożeństwo. Tubalne śpiewy niosą sie wśród starych murów. Mam plan zapalić świeczkę za babcie. W każdym tutejszym górskim kościółku będe to robić. Moja babcia zmarła tydzień temu. Miała 98 lat.. Za dwa dni jest pogrzeb.. Nie dam rady na nim być. Ale myśle, że ormiańska świeczka w klasztorku wśród gór bardziej ucieszy babcie niz moja obecność w Krakowie. Przynajmniej jakbym ja była duchem - to bym tak uważała! Pytam "obsługe" gdzie wstawić świeczke. Pytają za kogo. Tłumacze im.. Główny mnich roztkliwia się nad babcią, że "piękny wiek" i obiecuje specjalnie dla niej odśpiewać jakieś ormiańskie pieśni. Babeczki sprzedające dewocjonalia też zapalają świeczki. Pełgające światło płomienia oświetla kilkusetletnie mury.. Brodaty mnich śpiewa. Dwóch innych mu wtóruje. Echo powtarza dziwny zaśpiew. Babciu! Dla ciebie!
Tuptamy w dół. Mijamy opuszczony barakowagon..
A kawałek dalej opuszczoną knajpe...
Jak to jest przewrotnie, że rano zawsze sie napotyka tyle świetnych miejsc na nocleg??
cdn
Próbowalismy znaleźć jakieś połaczenie lotnicze do Armenii, które by nie wiązało sie z zarywaniem nocy. Czemu wszystkie samoloty z tej części Europy muszą latać o jakiś upiornych godzinach? Jedyną "dzienną" opcją, którą udało sie znaleźć, był lot z przesiadka w Moskwie. I nie dość, że ponad dwa razy droższy - to jeszcze wymagajacy wyrabiania wizy tranzytowej, bo odloty z różnych lotnisk.. No więc raczej bez sensu...
Meldujemy się więc w Erewaniu o 4 nad ranem. Jakimś bladym świtem udaje sie dostać w okolice Dilidżanu, skąd planujemy rozpocząć naszą tegoroczną wycieczke. Pogoda zdaje się nie rozpieszczać, jest zimno, a góry nad Sewanem spowijają gęste chmurzyska. Wszystko wskazuje na to, że w ten piekielnie upalny lipiec zmarzniemy i nam doleje. Docieramy do Gosz, małej wioski wśród gór.
Wioska jest znana turystom głównie z kamiennego kościółka Goszavank.
Pod nim więc rozkładamy sie na śniadanie. Jemy troche na siłe i na rozum, bo chce się nam jedynie spać a nie jeść. Nie wiem czy tylko my tak mamy, że po nieprzespanej nocy jest nam aż niedobrze i wszystko nas wkurza. Nawet się nie umiemy teraz cieszyc, że jesteśmy juz w upragnionej Armenii - jeszcze nie... Raczej patrzymy czy pod klasztorkiem nie ma jak postawić namiotu - ale troche za bardzo w środku wsi. Poza tym mamy przypuszczenia (słuszne), że w późniejszych godzinach zwalą się tu zwiedzający, pielgrzymi i ulegniemy zadeptaniu.
Póki co osiedliły sie tu tylko jaskółki.
Ładne tu mają śmietniki! Czemu akurat koty?
Wiele osób polecało nam jezioro Gosz, położone tu w pobliskich górach. Że piekne, urokliwe i ciche miejsce. W sam raz na namiot i aby reszte dnia jakoś przekoczować.. No to tam kierujemy swe kroki. Droga prowadzi poczatkowo przez obrzeża wioski.
O tu np. bym chciała spać! (tak wiem, moje dzisiejsze refleksje na temat otaczającego świata są niezmiernie monotonne
Zabudowania sie kończą i suniemy dalej liściastym, robaczywym lasem.
Zupełnie jak nie w Armenii. Gdzie myśmy przyjechali? Muchy lecą za nami dziesiątkami. Nie wiem czy już wyczuwają padline? Droga jest gliniasta, mocno rozjeżdzona i zryta koleinami. Nie wygląda to na odludne miejsce.
Samo jeziorko to dosyć młakowata kałuża.
Z jednej jego stron jest miły widoczek na kawałek połoniny.
Ale cała reszta raczej przypomina mi las w Bytomiu, z tym, że nasze stawy sa dużo ładniejsze.
Nad jeziorem jest wiata z siedzeniami jakby z traktora i dużo miejsc po ogniskach.
Biwakuje tam kilka rodzin z grupką rozdartej dzieciarni. Zdążylismy się dowiedzieć, że dzisiaj jest święto Wardawar - taki ormiański śmigus, gdzie ludzie polewają się wodą. Dużo fajniejsze niż u nas jest to, że impreza wypada w upalne lato, a nie jak w naszą Wielkanoc, czyli wczesną wiosną, gdy często miecie śniegiem. Ponoć fajnie to wygląda w Erewaniu - gdzie zwykle jest potworny upal a fontanny sa pod ręką. Dziś raczej temperatury przypominaja polski "śmigus", wiec mam ogromną nadzieje, że nikt nas nie obleje. Bliskość jeziora jednak nie napawa optymizmem w tym względzie Pewnie popołudniem ludzi będzie przybywać. Może w innych okolicznościach byśmy chętnie tu dołączyli do jakiejś biesiady: samogon, baran, wspólne pieśni... ale dzis jesteśmy paskudnie monotematyczni (spać, spać, spać). Obchodząc jeziorko dookoła zauważamy, że jakis debil podpalił jedno z drzew.. Chyba wrzucił do dziupli coś płonącego! Drzewko więc całe dymi, a zaglądając do dziupli widze pochodnie drwala wysokości trzech metrów! Rozważamy to gasić butelką, ale wlot jest malutki a strumienia wody nie da się zmusić aby leciał w góre, gdzie jara się najmocniej. Jedno jest pewne - nie bardzo mamy ochote rozkładać namiot pod jego konarami..
Schodzimy do łączki położonej poniżej jeziorka. Tu łatwiej wsadzić namiot i wkomponować go w krzaki. Łączka jest lekko podmokła, tak jakby niegdys tu było drugie oczko wodne, acz jej brzeg się całkiem pod namiot nadaje.
Jakieś dziwne rośliny tu rosną - troche przypomina trawke, na którą ktos nadział jarzębine
Toperz troche marudzi, bo na takich młakach zaczyna kichać najbardziej. Wstawiamy namiot pomiędzy aromatyczne zioła. Spać! Marzenia się spełniają! Jest godzina 10.. Nad nami lataja odrzutowce, a i ekipy zaczynają się zjeżdzać nad jeziorko wyjac silnikami. Na wysokości łączki są najwieksze muldy i stromy podjazd. Zapadam w końcu w sen, ale jakiś taki niespokojny. Śni mi się, że drzewo nad jeziorem się w środku wypaliło i rozpękło - tak jak to robia moje "pochodnie drwala" na biwakach. Zasięg jego gałęzi to kilkadziesiąt metrów, żar się wysypał... wszystko się podpala, sucho jest jak diabli.. Ormianie uciekają przed pożarem do jeziora i tam po pas w wodzie dalej trwa impreza.. A my w tym chaszczu? Czy zdążymy uciec? Już raz w Armenii spierdalaliśmy nocą przed pożarem.. Bardzo bym chciała nie robić powtórki - raz wystarczy takich przygód! Zapach dymu snuje sie wszędzie wokół - w końcu Ormianie rozpalają swoje świąteczne grille!
Budzi mnie jakiś dziwny dźwięk. Mimo stoperów w uszach. Nasłuchuje. Nie jest to pożar z mojego snu To jakieś chrumkanie, charczenie? Początkowo wydaje mi się, że to toperz. On, kiedy ma atak alergii, potrafi wydawać na śpiaco dziwne dźwięki. Dźwięk jednak dobiega z kilku stron naraz i przybiera na sile. Wyraźnie też coś zaczyna łazić wokół namiotu i z kilku stron naraz trykać jego ścianki! Już nie mam wątpliwości co do źródeł chrumkotu! Stado dzików! I one chyba są na nas złe - szarpią za odciągi, a może im sie raciczki zaplątały? Albo namiot im zagrodził ulubione dojście na łączke, gdzie lubią się paść? Jakos trace ochote na dalszy sen Co robić? Budze toperza. Wyciagam na wszelki wypadek gaz. Wyjść po cichu z namiotu i porobić fajne fotki? Może jednak nie? Szuramy namiotem od środka, mniemy worki, jeden pompuje, żeby nim strzelić (ale okazuje sie być dziurawy ) i pohukujemy. Dziki to ignorują. Przepędza je ostatecznie jakaś kolejna terenówka, z wyciem silnika pokonujaca pobliski podjazd.. Chrumkanie niknie w oddali.. Raczej się nie boje dzików np. idąc na wycieczke. U nas w Bytomiu, w miechowickim lesie, dzik to jest jak wiewiórka. Między autami po parkingach biegają, do śmietników zachodzą, jak wieczorem wracasz z zakupami to ryją przed blokiem. Norma. Dzień jak codzień. Ale spać jak mi stado po głowie łazi - to jednak jakoś tak słabo...
Jest godzina 15.. Sznur aut sunie nad jezioro, skąd zaczyna być słychać rytmy lokalnego dicho. Troche odespaliśmy. Do naszej łączki jakoś tracimy serce po przygodzie z dzikami (jak to taka "paśna" łąka to w nocy pewnie misiek by przyszedł Pakujemy się więc i suniemy w dół. Nie mamy planu, gdzie chcemy dziś dotrzeć. Pewnie gdzieś w stronę Idżewanu, bo tak wypada nam trasa. Zobaczymy jak wyjdzie. Mija nas dwóch dziadków na kładach. Każdy z nich trzyma strzelbę. Oj jakiś z naszych kabanów skończy dziś jako szaszłyk!
Gdzieś między chaszczem miga nam połoninna górka z drugiej strony doliny, w której leży Gosz.. Postanawiamy tam się wybrać!
I od tego momentu wszystko się zmienia. Jakby ktoś zrobił pstryk! i nagle otacza nas inna rzeczywistość. Znów wokół nas jest ta Armenia, którą znamy z poprzednich wypadów i którą kochamy! W jednej sekundzie spływa na nas jakiś błogostan i radość. Zza chmur wychodzi słońce i rozświetla teren na tyle, że ściągamy polary i swetry. Pogodna, radosna i przyjazna Armenia będzie już nam towarzyszyć do końca wyjazdu!
Pniemy się zboczem, bydlęcymi ścieżkami w stronę wypatrzonej górki. Trawa pod stopami zmienia się w pył, roztaczając oszałamiającą woń tymianku i czubrycy. Wszędzie wokół nas wyrastają nowe szczyty gór o zróżnicowanej szacie - skaliste, połoninne i te obleczone gęstym kożuchem dusznego, robaczywego lasu, w którym spędziliśmy pół dnia. No to jesteśmy w Armenii! Palące słońce, świeży wiatr i zapach stepowych gór! Spod nóg czmychają jaszczurki tłuste jak jakieś legwany. Cykady graja na potęge! Nie wąski korytarz chaszczu, insekty i dzikie kabany - a płowość traw, szakale i kolczaste osty wbijajace sie w skarpetki! Tu na bank znajdziemy super miejsce na nocleg! O matko! jacy my jesteśmy szczęśliwi!!!!!
Podchodzimy pod kamienny chaczkar na szczycie jednej z górek. Wiatr smaga pyski, a wzrok ginie gdzieś na szczytach pustych gór.. Wyciagamy lawasz, ser, warzywa i wino. Tym planujemy się tu żywić przez najbliższy tydzień. Obiadokolacja smakuje wybornie w takich okolicznościach czasoprzestrzeni.
Jakieś góry, których nazw nie znamy.. Rozsiane po Armenii bardzo daleko stąd..
Położone wśród zieloności i skałek zabudowania wioski Gosz..
W dole, pod Goszavankiem, ciągną "elitbusy" zorganizowanym wycieczek. Tłum turystów przelewa się ze wszystkich stron kościoła. Lipiec, niedziela, święto - chyba gorszego terminu być nie może!
Ciężarówki wypakowane sianem z trudem meandrują po wąskich uliczkach miejscowości.
Wokół nas pasą sie konie, a wyschnięty nawóz bydląt wszelakich wzbogaca aromatem tutejsze zioła.
Słońce powoli chowa się za góry. Wino się kończy, a wraz z nim ten pełen emocji dzień śniętych wędrowców...
Noc jest niesamowicie gwiaździsta. Podziwiamy niebo przy każdym wyjściu na kibelek. Nocą uprawiamy też prawie bobslejowe ślizgi. Niektóre tylko ze śpiworem a inne wraz z karimatą, zatrzymując sie dopiero na ściance namiotu. No bo postawiliśmy go nieco na pochyłości. Początkowo nie wydawała się az taka duża - a jednak! Zjeżdżamy konkretnie, w sposób ciagły i powtarzalny.
Ranek wita nas nieco przymglony - jak się okaże będzie to tu regułą, że z wieczora widać dwa razy więcej gór niz o poranku.
Jakiś pomniczek udało sie wypatrzec. Nie wiem co to za jegomość?
Schodzimy w strone Gosz.
Chyba z tej perspektywy Goszavank prezentuje sie najfajniej!
Zaglądamy w chłodne i cieniste zaułki klasztorka - w miejsca, które wczoraj rano były zamknięte.
Trwa właśnie nabożeństwo. Tubalne śpiewy niosą sie wśród starych murów. Mam plan zapalić świeczkę za babcie. W każdym tutejszym górskim kościółku będe to robić. Moja babcia zmarła tydzień temu. Miała 98 lat.. Za dwa dni jest pogrzeb.. Nie dam rady na nim być. Ale myśle, że ormiańska świeczka w klasztorku wśród gór bardziej ucieszy babcie niz moja obecność w Krakowie. Przynajmniej jakbym ja była duchem - to bym tak uważała! Pytam "obsługe" gdzie wstawić świeczke. Pytają za kogo. Tłumacze im.. Główny mnich roztkliwia się nad babcią, że "piękny wiek" i obiecuje specjalnie dla niej odśpiewać jakieś ormiańskie pieśni. Babeczki sprzedające dewocjonalia też zapalają świeczki. Pełgające światło płomienia oświetla kilkusetletnie mury.. Brodaty mnich śpiewa. Dwóch innych mu wtóruje. Echo powtarza dziwny zaśpiew. Babciu! Dla ciebie!
Tuptamy w dół. Mijamy opuszczony barakowagon..
A kawałek dalej opuszczoną knajpe...
Jak to jest przewrotnie, że rano zawsze sie napotyka tyle świetnych miejsc na nocleg??
cdn
Zarowno lotnisko w Erewaniu jak i w Tbilisi ma bardzo kiepskie warunki termiczne - im cieplej tym powietrze rzadsze i samolot MUSI mieć mniejszą masę startową. Dlatego też lądowania i starty odbywa się nad ranem. - Bo za postój trzeba płacić. Linie rosyjskie - latają w innym systemie - ten który lecieliście, stoi cały dzień i startuje albo w nocy albo na następny dzień. LOT- u na to nie stać - ten który przylatuje do WAW rano o 9 leci do Paryża...buba pisze:Czemu wszystkie samoloty z tej części Europy muszą latać o jakiś upiornych godzinach?
Zaraz za kościołem ...stare meble, sprzęty - muzeum prowadzi prywatnie starszy Pan, któremu ewidentnie brakuje towarzystwa - pokazuje co udało mu się przez wiele lat zgromadzić ...ocalić od zapomnienia....
Raczej mniej .... wpływy Rosji w Armenii są znacznie większe niż w Gruzji...zwłaszcza na południu w rejonie Megri...od wojska zaczynając na kopalniach kończąc....planują nawet odbudowę linii kolejowej w kierunku Iranu...buba pisze:Rosje stac zeby zaplacic wiecej?
W tym takim drewnianym domu z werandą?carabus pisze:Zaraz za kościołem ...stare meble, sprzęty - muzeum prowadzi prywatnie starszy Pan, któremu ewidentnie brakuje towarzystwa - pokazuje co udało mu się przez wiele lat zgromadzić ...ocalić od zapomnienia...
Czyli, ze Armenia ma rozne stawki lotniskowe? I Rosjanie placa mniej z przyczyn wiadomych, a Polakom kazali bulic wiecej, wiec naszych nie stac i lataja dlatego w nocy?carabus pisze:Raczej mniej .
Opuszczamy wioskę Gosz i suniemy drogą w dół. Chwile siedzimy sobie w cienistej biesiadce pod skałami.
Zaraz potem łapiemy stopa. To obwoźny sklep z arbuzami, w którym w Gosz pytałam o pomidory. Więc poniekąd można powiedzieć, że znajomy. Zgodnie z poleceniem zrzucamy plecaki na arbuzy i pakujemy sie do szoferki. Jedziemy niedaleko, tylko do skrzyżowania, bo kierowca skręca na Khaczardzan, Czambarak i tamtędy planuje dojechac do Sorży. Ale dwa kilometry przejechane - zawsze coś! To odwieczny problem w łapaniu stopa, że większość ludzi pokazuje paluchem w dół, że oni tylko tu albo że zaraz skręcaja. A dla pieszego z plecakiem to każdy kilometr na wage złota.. A nasz kierowca na koniec nie chce nas wypuścić bez arbuza! Mówi, że nie ruszy póki nie zabierzemy jakiegoś dorodnego okazu. Wybieram więc najmniejszy i zjadamy go na rozdrożu, na schodach jakiegoś opuszczonego sklepiku. Chyba zaraz pękniemy! Cieżko w dwie osoby zjeść całego arbuza...
Próbujemy dalej łapać samochody jadące w strone Idżewanu. Zatrzymuje się niwa, a w niej dwóch dziadków w garniturach. Nie wiem po co się zatrzymali, bo nie bardzo chcą nas gdziekolwiek podwieść, mimo posiadanego miejsca. Tymczasem z bocznej drogi wyjeżdża uaz. To Nazar. Jedzie tylko do sklepu. Garniturowe dziadki wdają się z nim w długą i burzliwa rozmowe, połączoną z machaniem rękami, z której my, ze względu na język konwersacji, jesteśmy wyłączeni. Stoimy więc i tylko się głupio uśmiechamy. Chwile później informują nas, że przekonali Nazara aby nas zawiózł gdzie chcemy, tylko mamy mu zapłacić za benzyne. Cóż... nie taki był pierwotny plan, ale cóż zrobić.. Nie bardzo da rade teraz się wykręcić. Wsiadamy więc do uaza i jedziemy - w przeciwnym kierunku niż planowaliśmy. Próbujemy protestować, ale dziadki zostały hen daleko w swojej niwie, a Nazar nic kompletnie nie rozumie co do niego mówimy. Pokazujemy więc na mapie Idżewan, on potakuje i konsekwentnie sunie w strone Khaczardzanu.. No pieknie.. W tą strone to mogliśmy pojechac z arbuzami, jednocześnie umilając sobie trase pogawędką (arbuziarz próbował nas przekonać, że w ten upał to bardziej użyjemy nad Sewanem niż w idzewańskich górach). Skręcamy w jakieś boczne drogi, uaz podskakuje na wybojach i pokonuje kolejne brody.. Kurde, teraz to już nawet nie jest trasa na Sorże
Docieramy pod samotny dom stojący w wąwozie. Nazar szczerzy zęby i znika w drzwiach do budynku. Chwile później pojawia się żona Nazara, syn, robotnicy naprawiający dach i w asyście stadka kur plątajacego sie pod nogami, idziemy do wiaty biesiadnej. Co się okazuje - przed taką daleką drogą trzeba się posilić, wypić kawe, zjeść ciasto i przepyszne wyplatańce całe zrobione z jakiś słodkich ziarenek. Wygląda to jak warkocz zrobiony z ciasta sezamkowego , ale o ziarnach grubszych, mieszanych z bakaliami i bardziej słodkie. Miło się siedzi w wiacie, buja na huśtawce, wcina smakołyki i słucha lokalnej muzyki z laptopa - są to utwory jakiegoś członka rodziny, z którego sa bardzo dumni... Chyba.. Bo ciężko tutaj o porozumienie. Np. syn Nazara, Nerek, mówi, ze jego kuzyn mieszka w Polsce. Pytam w jakim mieście. Nerek na to, że ma na imie Alek. Pytam czy długo mieszka w Polsce, odpowiedź brzmi, że ma trzech synów. Chwalę skoczną piosenkę lecącą z głośnika - a gospodyni dziekuje mi bardzo, przytula się i mówi, ze faktycznie winogrona obrodziły w tym roku. Tak sobie więc miło gawędzimy. Jak to mawiają "dziad o krupach a baba o fiołkach". Czas mija sielsko i smakowicie, wjeżdża też na stół domowe winko. Zaczynamy sie też zastanawiać, że może to nam się wydaje, że jedziemy z Nazarem do Idżewanu, a on myśli np. że przyjechaliśmy do nich w gości na tydzień?? Mamy też dużą chwile niepewności, gdy Nerek żegna się ze wszystkimi czule, wsiada w uaza i znika w oddali - razem z naszymi plecakami i jakims nieznanym gościem w środku, który akurat przed chwilą przyszedł. Na szczęście się okazuje, że auto miało nagłą i pilną potrzebę przewieźć gdzieś jakiś stukilowy worek, który czterech chłopa nie może podnieść i wdusić do auta.
Robimy sobie też wspólne zdjęcie tzn. my ustawiamy się na huśtawce, a jeden z robotników od dachu próbuje nas sfotografować. Pokazuje mu guzik, który trzeba nadusić. Wychodzi film. Powtarzamy drugi i trzeci raz. Trudno. Będzie film. Wytniemy z niego zdjęcie. Na zdjęcie z samowyzwalacza ekipa nie chce się zgodzić.
Ostatecznie napasieni słodkościami po uszy jedziemy z Nerekiem do Jenokawanu.
Skoro już mamy transport to niech podwiezie nas tam, gdzie naprawde nam trzeba. Zaczynamy oczywiście od wizyty na stacji benzynowej, tu każdy jeździ na rezerwie.
Nazar zadbał o moją wygode. Uaz ma wymontowane tylne siedzenia, więc wstawia mi pieniek, a na nim układa ogromna poduszke. Konstrukcja jest bardzo wygodna w stanie stacjonarnym. Jest jednak na tyle niestabilna, że na każdym zakręcie czy drogowej nierówności (a występuja one dosyć często), lece jak worek kartofli, rozbijając morde o inna część auta. Czuje się troche jak na tych zawodach pt. "kto dłużej usiedzi na narowistym byku". Musze przyznać, że nabieram w tym wprawy - i pod koniec trasy balansuje na pieńku juz całkiem nieźle!
Nerek bardzo pilnuje abym nie schodziła z pieńka i nie siadała na podłodze, co ponoć jest obrazą dla gospodarza. Co chwile też zatrzymuje się, wysiada, prześciela mi poduszke, albo chociaż pyta czy mi wygodnie. Krzycze więc, ze tak, wywijając jakiś kolejny rozpaczliwy taniec, bo akurat trafilismy na bród z jakąś niespodziewaną rurą zakopaną w glinie. Taniec kończy się zwojem jakiś dziwnych kabli, wyrwanych szlag wie skąd, które trzymam w rece. Człowiek jak bezładnie leci to się podświadomie łapie wszystkiego co jest na drodze. Coś jest z tym powiedzeniem o tonacym i brzytwie... Krzycze więc, ze "tak, wszystko w porządku", a kable po cichu odkładam koło jakiegoś worka leżącego przy nadkolu. Nerek kiwa głową, daje po gazie i podgłaśnia muzykę, aby wykazać swe ukontentowanie lub/i uprzyjemnić nam jazde. Auto piłuje ostro pod góre - wieś Jenokawan jest położona bardzo wysoko w stosunku do leżącego w dolinie Idżewanu. Cieszymy się, że nie musimy tych serpentyn pokonywać piechotą.
Jenokawan wita nas kamiennym (a może metalowym?) sołdatem celującym z pepeszki w cerkiew.
Jest też sklepik, gdzie nabywamy piwo. Babka w sklepie sugeruje nam, aby z piwem nie siadać pod sklepem, tylko kawałeczek dalej pod urzędem, bo tutaj jest tak w zwyczaju. Chwile później zagaduje nas wracająca do domu urzędniczka. Zwróciła jej uwagę moja gęba, a zwłaszcza niebieskie oczy. Wtedy też po raz pierwszy rzuca mi się na szyje. Ona mieszka tu juz 40 lat, ale wciąż tęskni za widokiem niebieskich oczu, przypominających jej czasy dzieciństwa. Ma męża Ormianina, 6 dzieci i 15 wnuków. Żaden z potomków nie odziedziczył niebieskich oczu. Mówie jej, że moja córeczka też ma czarne oczka - widać to cecha jakaś bardziej dominująca. Babeczka rzuca mi się na szyje po raz drugi, wołając, że łączy nas "ta sama bida" (cóż, ja nigdy tego nie pojmowałam w tym aspekcie, mi się kabacze oczka jak węgielki od zawsze bardzo podobały!). Nasza urzędniczka pochodzi z Estonii. Przyjechała tutaj bo w Idżewanie przydzielono jej prace. Takie były czasy. Miała tu nakaz pracy na 5 lat, a potem mogła wrócić. Ale ponoć zwykle młodzi pracownicy zostawali juz w miejscach swojego "zesłania", żenili się, wrastali w środowisko, żal im było rzucać sprawdzoną prace, mieszkanie i wracać niby do siebie, ale zawsze troche na tym etapie w nieznane. Ona sama pochodzi z Parnu. Cieszy się, gdy mówię, że tam byliśmy. Opowiadam jej, że w Parnu robiliśmy zakupy, a potem kawałek dalej w Lihuli zepsuł sie nam samochód i.... ""W Lihuli? Byliście w Lihuli???" - babeczka ze łzami w oczach rzuca mi sie na szyje po raz kolejny. "Tak naprawde ja nie jestem z Parnu tylko właśnie z Lihuli. Ale mówie zawsze, że z Parnu albo z Haapsalu, bo nikt i tak by nie kojarzył malutkiego miasteczka, położonego gdzieś z dala od głownych dróg, gdzie nic nie ma." Opowiadam jej więc, że przecież są piekne ruiny wielkiego kościoła - babka oczywiście je pamieta, mieszkała w domu dokładnie naprzeciw, przy samym skrzyżowaniu. Czy jej dom jeszcze stoi? Może tak. Tam było dużo starych, drewnianych domów... Ciekawy zbieg okoliczności takie spotkanie.. solidarności niebieskich oczu
Powoli wychodzimy z wioski. Pylista droga wije się serpentynami pod góre.
Domy pojawiają się coraz rzadziej, za to porzuconych wraków aut coraz więcej...
Niektóre zabudowania wioski przycupnęły na samym urwisku..
Bo tu zaczyna być widać wąwóz.. Ten wąwóz, na którego dno dziś właśnie zmierzamy!
cdn
Zaraz potem łapiemy stopa. To obwoźny sklep z arbuzami, w którym w Gosz pytałam o pomidory. Więc poniekąd można powiedzieć, że znajomy. Zgodnie z poleceniem zrzucamy plecaki na arbuzy i pakujemy sie do szoferki. Jedziemy niedaleko, tylko do skrzyżowania, bo kierowca skręca na Khaczardzan, Czambarak i tamtędy planuje dojechac do Sorży. Ale dwa kilometry przejechane - zawsze coś! To odwieczny problem w łapaniu stopa, że większość ludzi pokazuje paluchem w dół, że oni tylko tu albo że zaraz skręcaja. A dla pieszego z plecakiem to każdy kilometr na wage złota.. A nasz kierowca na koniec nie chce nas wypuścić bez arbuza! Mówi, że nie ruszy póki nie zabierzemy jakiegoś dorodnego okazu. Wybieram więc najmniejszy i zjadamy go na rozdrożu, na schodach jakiegoś opuszczonego sklepiku. Chyba zaraz pękniemy! Cieżko w dwie osoby zjeść całego arbuza...
Próbujemy dalej łapać samochody jadące w strone Idżewanu. Zatrzymuje się niwa, a w niej dwóch dziadków w garniturach. Nie wiem po co się zatrzymali, bo nie bardzo chcą nas gdziekolwiek podwieść, mimo posiadanego miejsca. Tymczasem z bocznej drogi wyjeżdża uaz. To Nazar. Jedzie tylko do sklepu. Garniturowe dziadki wdają się z nim w długą i burzliwa rozmowe, połączoną z machaniem rękami, z której my, ze względu na język konwersacji, jesteśmy wyłączeni. Stoimy więc i tylko się głupio uśmiechamy. Chwile później informują nas, że przekonali Nazara aby nas zawiózł gdzie chcemy, tylko mamy mu zapłacić za benzyne. Cóż... nie taki był pierwotny plan, ale cóż zrobić.. Nie bardzo da rade teraz się wykręcić. Wsiadamy więc do uaza i jedziemy - w przeciwnym kierunku niż planowaliśmy. Próbujemy protestować, ale dziadki zostały hen daleko w swojej niwie, a Nazar nic kompletnie nie rozumie co do niego mówimy. Pokazujemy więc na mapie Idżewan, on potakuje i konsekwentnie sunie w strone Khaczardzanu.. No pieknie.. W tą strone to mogliśmy pojechac z arbuzami, jednocześnie umilając sobie trase pogawędką (arbuziarz próbował nas przekonać, że w ten upał to bardziej użyjemy nad Sewanem niż w idzewańskich górach). Skręcamy w jakieś boczne drogi, uaz podskakuje na wybojach i pokonuje kolejne brody.. Kurde, teraz to już nawet nie jest trasa na Sorże
Docieramy pod samotny dom stojący w wąwozie. Nazar szczerzy zęby i znika w drzwiach do budynku. Chwile później pojawia się żona Nazara, syn, robotnicy naprawiający dach i w asyście stadka kur plątajacego sie pod nogami, idziemy do wiaty biesiadnej. Co się okazuje - przed taką daleką drogą trzeba się posilić, wypić kawe, zjeść ciasto i przepyszne wyplatańce całe zrobione z jakiś słodkich ziarenek. Wygląda to jak warkocz zrobiony z ciasta sezamkowego , ale o ziarnach grubszych, mieszanych z bakaliami i bardziej słodkie. Miło się siedzi w wiacie, buja na huśtawce, wcina smakołyki i słucha lokalnej muzyki z laptopa - są to utwory jakiegoś członka rodziny, z którego sa bardzo dumni... Chyba.. Bo ciężko tutaj o porozumienie. Np. syn Nazara, Nerek, mówi, ze jego kuzyn mieszka w Polsce. Pytam w jakim mieście. Nerek na to, że ma na imie Alek. Pytam czy długo mieszka w Polsce, odpowiedź brzmi, że ma trzech synów. Chwalę skoczną piosenkę lecącą z głośnika - a gospodyni dziekuje mi bardzo, przytula się i mówi, ze faktycznie winogrona obrodziły w tym roku. Tak sobie więc miło gawędzimy. Jak to mawiają "dziad o krupach a baba o fiołkach". Czas mija sielsko i smakowicie, wjeżdża też na stół domowe winko. Zaczynamy sie też zastanawiać, że może to nam się wydaje, że jedziemy z Nazarem do Idżewanu, a on myśli np. że przyjechaliśmy do nich w gości na tydzień?? Mamy też dużą chwile niepewności, gdy Nerek żegna się ze wszystkimi czule, wsiada w uaza i znika w oddali - razem z naszymi plecakami i jakims nieznanym gościem w środku, który akurat przed chwilą przyszedł. Na szczęście się okazuje, że auto miało nagłą i pilną potrzebę przewieźć gdzieś jakiś stukilowy worek, który czterech chłopa nie może podnieść i wdusić do auta.
Robimy sobie też wspólne zdjęcie tzn. my ustawiamy się na huśtawce, a jeden z robotników od dachu próbuje nas sfotografować. Pokazuje mu guzik, który trzeba nadusić. Wychodzi film. Powtarzamy drugi i trzeci raz. Trudno. Będzie film. Wytniemy z niego zdjęcie. Na zdjęcie z samowyzwalacza ekipa nie chce się zgodzić.
Ostatecznie napasieni słodkościami po uszy jedziemy z Nerekiem do Jenokawanu.
Skoro już mamy transport to niech podwiezie nas tam, gdzie naprawde nam trzeba. Zaczynamy oczywiście od wizyty na stacji benzynowej, tu każdy jeździ na rezerwie.
Nazar zadbał o moją wygode. Uaz ma wymontowane tylne siedzenia, więc wstawia mi pieniek, a na nim układa ogromna poduszke. Konstrukcja jest bardzo wygodna w stanie stacjonarnym. Jest jednak na tyle niestabilna, że na każdym zakręcie czy drogowej nierówności (a występuja one dosyć często), lece jak worek kartofli, rozbijając morde o inna część auta. Czuje się troche jak na tych zawodach pt. "kto dłużej usiedzi na narowistym byku". Musze przyznać, że nabieram w tym wprawy - i pod koniec trasy balansuje na pieńku juz całkiem nieźle!
Nerek bardzo pilnuje abym nie schodziła z pieńka i nie siadała na podłodze, co ponoć jest obrazą dla gospodarza. Co chwile też zatrzymuje się, wysiada, prześciela mi poduszke, albo chociaż pyta czy mi wygodnie. Krzycze więc, ze tak, wywijając jakiś kolejny rozpaczliwy taniec, bo akurat trafilismy na bród z jakąś niespodziewaną rurą zakopaną w glinie. Taniec kończy się zwojem jakiś dziwnych kabli, wyrwanych szlag wie skąd, które trzymam w rece. Człowiek jak bezładnie leci to się podświadomie łapie wszystkiego co jest na drodze. Coś jest z tym powiedzeniem o tonacym i brzytwie... Krzycze więc, ze "tak, wszystko w porządku", a kable po cichu odkładam koło jakiegoś worka leżącego przy nadkolu. Nerek kiwa głową, daje po gazie i podgłaśnia muzykę, aby wykazać swe ukontentowanie lub/i uprzyjemnić nam jazde. Auto piłuje ostro pod góre - wieś Jenokawan jest położona bardzo wysoko w stosunku do leżącego w dolinie Idżewanu. Cieszymy się, że nie musimy tych serpentyn pokonywać piechotą.
Jenokawan wita nas kamiennym (a może metalowym?) sołdatem celującym z pepeszki w cerkiew.
Jest też sklepik, gdzie nabywamy piwo. Babka w sklepie sugeruje nam, aby z piwem nie siadać pod sklepem, tylko kawałeczek dalej pod urzędem, bo tutaj jest tak w zwyczaju. Chwile później zagaduje nas wracająca do domu urzędniczka. Zwróciła jej uwagę moja gęba, a zwłaszcza niebieskie oczy. Wtedy też po raz pierwszy rzuca mi się na szyje. Ona mieszka tu juz 40 lat, ale wciąż tęskni za widokiem niebieskich oczu, przypominających jej czasy dzieciństwa. Ma męża Ormianina, 6 dzieci i 15 wnuków. Żaden z potomków nie odziedziczył niebieskich oczu. Mówie jej, że moja córeczka też ma czarne oczka - widać to cecha jakaś bardziej dominująca. Babeczka rzuca mi się na szyje po raz drugi, wołając, że łączy nas "ta sama bida" (cóż, ja nigdy tego nie pojmowałam w tym aspekcie, mi się kabacze oczka jak węgielki od zawsze bardzo podobały!). Nasza urzędniczka pochodzi z Estonii. Przyjechała tutaj bo w Idżewanie przydzielono jej prace. Takie były czasy. Miała tu nakaz pracy na 5 lat, a potem mogła wrócić. Ale ponoć zwykle młodzi pracownicy zostawali juz w miejscach swojego "zesłania", żenili się, wrastali w środowisko, żal im było rzucać sprawdzoną prace, mieszkanie i wracać niby do siebie, ale zawsze troche na tym etapie w nieznane. Ona sama pochodzi z Parnu. Cieszy się, gdy mówię, że tam byliśmy. Opowiadam jej, że w Parnu robiliśmy zakupy, a potem kawałek dalej w Lihuli zepsuł sie nam samochód i.... ""W Lihuli? Byliście w Lihuli???" - babeczka ze łzami w oczach rzuca mi sie na szyje po raz kolejny. "Tak naprawde ja nie jestem z Parnu tylko właśnie z Lihuli. Ale mówie zawsze, że z Parnu albo z Haapsalu, bo nikt i tak by nie kojarzył malutkiego miasteczka, położonego gdzieś z dala od głownych dróg, gdzie nic nie ma." Opowiadam jej więc, że przecież są piekne ruiny wielkiego kościoła - babka oczywiście je pamieta, mieszkała w domu dokładnie naprzeciw, przy samym skrzyżowaniu. Czy jej dom jeszcze stoi? Może tak. Tam było dużo starych, drewnianych domów... Ciekawy zbieg okoliczności takie spotkanie.. solidarności niebieskich oczu
Powoli wychodzimy z wioski. Pylista droga wije się serpentynami pod góre.
Domy pojawiają się coraz rzadziej, za to porzuconych wraków aut coraz więcej...
Niektóre zabudowania wioski przycupnęły na samym urwisku..
Bo tu zaczyna być widać wąwóz.. Ten wąwóz, na którego dno dziś właśnie zmierzamy!
cdn
Tuptamy dalej drogą pod góre. Asfalt się kończy, zabudowania wioski także. Droga staje się pylista i coraz bardziej widokowa. Suniemy w stronę ośrodka wczasowego zwanego "Apaga Resort", mającego tu opinie bardzo ekskluzywnego. Nie ma innej drogi w interesujące nas miejsce (jak sie jutro okaże jednak jest druga droga, ale dziś jeszcze o tym nie wiemy). Raz po raz mijają nas tłuste SUVy i inne niskopodłogowce lokalnej elity finansowej. Takie co to raczej rzadko się zatrzymują aby brać zakurzonych autostopowiczów..
"Apaga Resort" to zespół hotelowych domków na malowniczym zboczu nad wąwozem. Są tu tyrolki, jazda konna i inne atrakcje dla znudzonych wczasowiczów.
Piwo też jest, więc się na chwile zatrzymujemy.
Miejsce, mimo całej swej komercyjnej natury, nie jest aż takie złe jak przypuszczaliśmy. Mając w oczach różne kurorty, myślałam, że będzie dużo, dużo gorzej! A tu budowle z nietynkowanego kamienia, drogi z nieregularnego bruku, całkiem przyjemna knajpa. Gdyby tak wyszło, że musze tu zanocować, to zrobiłabym to nawet bez specjalnego obrzydzenia.
Ale nie ma takiej konieczności - mamy na oku miejsce noclegowe niedaleko stąd. Miejsce wręcz rewelacyjne, magiczne i jedyne w swoim rodzaju! I tam kierujemy swe kroki, wcześniej podpytując w "resorcie" jak tam iść, bo ni cholery nie możemy znaleźć początku naszej ścieżki. Faktycznie jest ona ukryta, zaczyna się gdzieś przy koniach, między dwoma parkanami. Dalej wiedzie ona skrajem wąwozu, wąską półką i co chwile odsłania sie jakiś fajny widok na skały i strome zbocza. Idziemy troche na czuja, bo ścieżka kilkakrotnie zanika albo się rozgałęzia.
Czasem idzie się samym zboczem pionowej skały i trzeba się czepiać krzaków, żeby nie zlecieć w przepaść..
Chyba najbardziej obrosłe grzybami drzewo jakie miałam okazje kiedykolwiek napotkac!
Na niektórych skrzyżowaniach prowadzą nas przefajne "szlakowskazy", zrobione z podeszw butów. Liczymy litery - ilość się zgadza, więc zapewne pisze "Lastiver", zatem to, czego nam trzeba. Niestety, mimo wielu prób, nie udało mi się ostatecznie nauczyć ormiańskiego alfabetu. Jakoś te wszystkie litery wyglądają dla mnie tak samo! jak modyfikacje "n", "u" i "h". Juz z gruzińskim szło mi lepiej - przynajmniej litery się czymś od siebie różniły - jedna przypominała parasol, inna nożyczki, a jeszcze kolejna klęczącą postać
Tak sobie tuptając docieramy do jaskini, w której jest monastyr. Jaskinia ta pełniła rolę miejsca kultu już od czasów pogańskich. Musi tu byc zatem jakieś dobre miejsce - miejscowi nazywają je "miejscem mocy". Dawniej urzędowali tu Jazydzi, teraz ściany zdobią całkiem chrześcijańskie krzyże i jakieś wyrzeźbione sylwetki. Rzeźby pokrywają cała ścianę.
Do jaskini chodzimy na raty. Zejście jest conieco problematyczne, aby go pokonać z wielkim, rosochatym i ciężkim plecakiem. O! - tędy się idzie:
W tym samym zboczu, nieopodal, można też po drabinie dostać się do prawie całkiem pionowego tunelu, zamkniętego żelaznymi drzwiami. Jak się później dowiadujemy - można wejść od drugiej strony, a nawet wynając tam pokoik z piecem, co robia turyści w zimniejsze okresy roku. Sa też jakieś beczki i inne sprzęty wyłożone pod skałami.
W pobliskim lesie jest też hucząca przepompownia, która narosła na miejscowym potoczku. Z daleka wygląda jak bunkier!
A między drzewami zaczyna majaczyć to, czego szukamy... Więc przyspieszamy kroku!
cdn
"Apaga Resort" to zespół hotelowych domków na malowniczym zboczu nad wąwozem. Są tu tyrolki, jazda konna i inne atrakcje dla znudzonych wczasowiczów.
Piwo też jest, więc się na chwile zatrzymujemy.
Miejsce, mimo całej swej komercyjnej natury, nie jest aż takie złe jak przypuszczaliśmy. Mając w oczach różne kurorty, myślałam, że będzie dużo, dużo gorzej! A tu budowle z nietynkowanego kamienia, drogi z nieregularnego bruku, całkiem przyjemna knajpa. Gdyby tak wyszło, że musze tu zanocować, to zrobiłabym to nawet bez specjalnego obrzydzenia.
Ale nie ma takiej konieczności - mamy na oku miejsce noclegowe niedaleko stąd. Miejsce wręcz rewelacyjne, magiczne i jedyne w swoim rodzaju! I tam kierujemy swe kroki, wcześniej podpytując w "resorcie" jak tam iść, bo ni cholery nie możemy znaleźć początku naszej ścieżki. Faktycznie jest ona ukryta, zaczyna się gdzieś przy koniach, między dwoma parkanami. Dalej wiedzie ona skrajem wąwozu, wąską półką i co chwile odsłania sie jakiś fajny widok na skały i strome zbocza. Idziemy troche na czuja, bo ścieżka kilkakrotnie zanika albo się rozgałęzia.
Czasem idzie się samym zboczem pionowej skały i trzeba się czepiać krzaków, żeby nie zlecieć w przepaść..
Chyba najbardziej obrosłe grzybami drzewo jakie miałam okazje kiedykolwiek napotkac!
Na niektórych skrzyżowaniach prowadzą nas przefajne "szlakowskazy", zrobione z podeszw butów. Liczymy litery - ilość się zgadza, więc zapewne pisze "Lastiver", zatem to, czego nam trzeba. Niestety, mimo wielu prób, nie udało mi się ostatecznie nauczyć ormiańskiego alfabetu. Jakoś te wszystkie litery wyglądają dla mnie tak samo! jak modyfikacje "n", "u" i "h". Juz z gruzińskim szło mi lepiej - przynajmniej litery się czymś od siebie różniły - jedna przypominała parasol, inna nożyczki, a jeszcze kolejna klęczącą postać
Tak sobie tuptając docieramy do jaskini, w której jest monastyr. Jaskinia ta pełniła rolę miejsca kultu już od czasów pogańskich. Musi tu byc zatem jakieś dobre miejsce - miejscowi nazywają je "miejscem mocy". Dawniej urzędowali tu Jazydzi, teraz ściany zdobią całkiem chrześcijańskie krzyże i jakieś wyrzeźbione sylwetki. Rzeźby pokrywają cała ścianę.
Do jaskini chodzimy na raty. Zejście jest conieco problematyczne, aby go pokonać z wielkim, rosochatym i ciężkim plecakiem. O! - tędy się idzie:
W tym samym zboczu, nieopodal, można też po drabinie dostać się do prawie całkiem pionowego tunelu, zamkniętego żelaznymi drzwiami. Jak się później dowiadujemy - można wejść od drugiej strony, a nawet wynając tam pokoik z piecem, co robia turyści w zimniejsze okresy roku. Sa też jakieś beczki i inne sprzęty wyłożone pod skałami.
W pobliskim lesie jest też hucząca przepompownia, która narosła na miejscowym potoczku. Z daleka wygląda jak bunkier!
A między drzewami zaczyna majaczyć to, czego szukamy... Więc przyspieszamy kroku!
cdn
W dodatku istnieją dwa alfabety - wschodni i zachodni.buba pisze:Niestety, mimo wielu prób, nie udało mi się ostatecznie nauczyć ormiańskiego alfabetu. Jakoś te wszystkie litery wyglądają dla mnie tak samo! jak modyfikacje "n", "u" i "h".
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Dwa ormianskie? serio? i w Armenii uzywaja ktorego? czy obu naraz?Piotrek pisze:W dodatku istnieją dwa alfabety - wschodni i zachodni.buba pisze:Niestety, mimo wielu prób, nie udało mi się ostatecznie nauczyć ormiańskiego alfabetu. Jakoś te wszystkie litery wyglądają dla mnie tak samo! jak modyfikacje "n", "u" i "h".
Obu naraz - we wschodniej Armenii wschodniego, a w zachodniej - zachodniego. Bierze się to z tego, ze język armeński to tak naprawdę dwa dialekty - też wschodni i zachodni.
Przykład armeńskich klawiatur komputerowych:
1. wschodnia
2. zachodnia
Przykład armeńskich klawiatur komputerowych:
1. wschodnia
2. zachodnia
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Wędrując zboczem wąwozu docieramy do naszego celu. Zwą go Lastiver. Baza? Kemping? Nie wiem jak to nazwać. Bo drugiego takiego miejsca nie znam. Są tutaj domki na drzewach, na skałach, wiaty, miejsca ogniskowe. I bar. Jakis taki mix najlepszych studenckich baz namiotowych, górskich chatek, schronisk czy barakobarów. Wino z granatów i herbata z okolicznych ziół. Zapach ogniska, podpiekający sie na ruszcie baran, szum wodospadu i drabinka prowadząca "na pokoje".
Przykładowe domki na wysokościach. Są malutkie - dwuosobowe, gdzie cały środek wypełnia materac, są większe, "o podwyższonym komforcie" (tam chyba jest jeszcze stół i krzesełka), są domki dla wiekszej ekipy tzn. 4 takowe połączone współnym tarasem.
Jest oczywiście kibelek typu wychodek. Taki bez szamba, spłukiwany bieżącą wodą.
Miejscowy bar, który zasysa nas na dłużej.
Jest księga wpisów. Jeden z nich szczególnie zapadł mi w pamięć:
Zajmujący sie tym miejscem gość, którego nazywamy "bazowym", przysiada się do nas w barze i na różne tematy snuje opowieści. Opowiada np. że Polacy o nazwiskach zakończonych na "-owicz" tak naprawde są Ormianami. Tak w skrócie - ponoć dawno temu jakis klan ormiańskich wojowników pomógł polskiemu królowi (czy innemu tam księciu) i za zasługi dostał szlachectwo i prawo osiedlania sie na polskich ziemiach. Prawda? Ormiańska legenda? Wyssana z palca opowieść na potrzeby rozmów z turystami? Nie mam pojęcia. Bazowy opowiada też o lokalnych jaskiniach, pasterskich połoninach wznoszących się nad wąwozem, pięknie okołodilidżańskich ukwieconych gór. Myślelismy, że przesadza, mówiąc, że idzie się po szyje w kolorowych kwiatach, a ich oszałamiający zapach wręcz zwala z nóg. A kilka dni później tam byliśmy. I się okazało, że to rzeczywistość przerosła legende... Bazowy opowiada też o niebezpieczeństwach i posępnym uroku wiosek na wschód od Berd i tamtejszych zruinowanych klasztorków, gdzie praktycznie nikt nie zagląda.. Miejsc, do których raczej nie będe miała odwagi pojechać... Dowiadujemy się też dlaczego "domki na drzewach" zaczynają sie powoli przekształcać w "domki na skałach". Ponoć powód jest bardzo prosty - drzewa zaczęły butwieć a domki spadać A że turyści za bardzo nie lubią spadać nocą razem z domkiem, zaczęto sie zastanawiać jak tego procederu uniknąć. Pnie drzew były stopniowo skracane, ale niewiele to pomagało. Klimatyczne dachy ze słomy też ciekły jak durszlak. Zostawili więc kilka takich domeczków na pamiątke (juz nie używanych), ale uznali, że co skała to skała!
Stare, obecnie dekoracyjne już tylko domki.
Najwyżej położony w bazie domek jest nadrzewny, acz ten jakoś specjalnie wzmacniany.
Do naszej chatynki wchodzi sie po "drabinie" zrobionej z pnia!
Wieczorem idziemy popływać w wodospadzie, a bazowy robi nam zdjęcia. Chyba nie każdy turysta kąpie się tu tak ochoczo, bo bazowy bardzo się cieszy naszymi osiągnięciami w walce z nurtem. A nurt jest solidny! Kwicze masakrycznie gdy siadając u nasady wodospadu zaczyna mnie spychać w topiel. Toperz niby mnie trzyma, ale pomocna dłoń bazowego też sie przydaje. A potem pływamy z nurtem niosącym swoje fale w dal! Fajne uczucie zapychać z wodą w takim tempie! Wodospad nieduży, ale moc ma potężną! Nie wspomniałam, że woda jest hmmmm... dosć orzeźwiajaca?? Ale to chyba można się było domyśleć.
Malownicze ujęcie wody.
A to drzwi do szopy. Jakie cudnie wyplatane!
Wieczorem idziemy na kolejną herbatke ziołową do baru. Wino mamy jeszcze jedno swoje i mamy dylemat czy wypić je na skale, gdzie jest nasz domek, w wyplatanej wiacie czy może na huśtawce, której wymachy w przód latają nad urwiskiem prowadzącym do potoku?
Wieczorem na naszej skałce
Oprócz nas na noc w bazie zostaje tylko Ormianin z żoną Rosjanką i trojgiem dzieci. Przyjechali tu na wakacje z Moskwy, na dwa tygodnie. Są cholernie chamowaci, hałaśliwi i mam wrażenie, że traktują baze jak swój własny folwark. Robia wokół siebie taki kwik, tumult i zawłaszczenie przestrzeni, że mimo naszego pokojowego nastawienia do świata kilkukrotnie popadamy w konflikt. Mam wrażenie, że sam widok turysty z plecakiem u kolesia wywołuje piane na ustach i żółć strzyka mu uszami. No ale staramy sie nie przejmowac debilami, szkoda sobie psuć nerwy bedąc w tak miłym miejscu i próbujemy przebywać tam, gdzie ich nie ma. A nie jest to trudne bo teren jest duży.
Poranek koło naszego domku jest chyba jeszcze piękniejszy niż wieczór!
Rano też biegniemy nad wodospad sie wypluskać!
Odkrywamy, że kawałek dalej jest jeszcze jeden wodospad i to nawet wyższy.
A tu dziwne znalezisko w pobliskim lesie. Chyba jakiś rodzaj pajęczyny. Ale jej nitki tak wygięły i pociągnęły gałązke, że wygląda jak rakieta do tenisa!
Od bazowego dowiadujemy się, że wracając nie musimy dymać pod góre do "resortu" i Jenokavanu. Można iść też w dół dnem kanionu do Getahovit! I tak zrobimy!
cdn
Przykładowe domki na wysokościach. Są malutkie - dwuosobowe, gdzie cały środek wypełnia materac, są większe, "o podwyższonym komforcie" (tam chyba jest jeszcze stół i krzesełka), są domki dla wiekszej ekipy tzn. 4 takowe połączone współnym tarasem.
Jest oczywiście kibelek typu wychodek. Taki bez szamba, spłukiwany bieżącą wodą.
Miejscowy bar, który zasysa nas na dłużej.
Jest księga wpisów. Jeden z nich szczególnie zapadł mi w pamięć:
Zajmujący sie tym miejscem gość, którego nazywamy "bazowym", przysiada się do nas w barze i na różne tematy snuje opowieści. Opowiada np. że Polacy o nazwiskach zakończonych na "-owicz" tak naprawde są Ormianami. Tak w skrócie - ponoć dawno temu jakis klan ormiańskich wojowników pomógł polskiemu królowi (czy innemu tam księciu) i za zasługi dostał szlachectwo i prawo osiedlania sie na polskich ziemiach. Prawda? Ormiańska legenda? Wyssana z palca opowieść na potrzeby rozmów z turystami? Nie mam pojęcia. Bazowy opowiada też o lokalnych jaskiniach, pasterskich połoninach wznoszących się nad wąwozem, pięknie okołodilidżańskich ukwieconych gór. Myślelismy, że przesadza, mówiąc, że idzie się po szyje w kolorowych kwiatach, a ich oszałamiający zapach wręcz zwala z nóg. A kilka dni później tam byliśmy. I się okazało, że to rzeczywistość przerosła legende... Bazowy opowiada też o niebezpieczeństwach i posępnym uroku wiosek na wschód od Berd i tamtejszych zruinowanych klasztorków, gdzie praktycznie nikt nie zagląda.. Miejsc, do których raczej nie będe miała odwagi pojechać... Dowiadujemy się też dlaczego "domki na drzewach" zaczynają sie powoli przekształcać w "domki na skałach". Ponoć powód jest bardzo prosty - drzewa zaczęły butwieć a domki spadać A że turyści za bardzo nie lubią spadać nocą razem z domkiem, zaczęto sie zastanawiać jak tego procederu uniknąć. Pnie drzew były stopniowo skracane, ale niewiele to pomagało. Klimatyczne dachy ze słomy też ciekły jak durszlak. Zostawili więc kilka takich domeczków na pamiątke (juz nie używanych), ale uznali, że co skała to skała!
Stare, obecnie dekoracyjne już tylko domki.
Najwyżej położony w bazie domek jest nadrzewny, acz ten jakoś specjalnie wzmacniany.
Do naszej chatynki wchodzi sie po "drabinie" zrobionej z pnia!
Wieczorem idziemy popływać w wodospadzie, a bazowy robi nam zdjęcia. Chyba nie każdy turysta kąpie się tu tak ochoczo, bo bazowy bardzo się cieszy naszymi osiągnięciami w walce z nurtem. A nurt jest solidny! Kwicze masakrycznie gdy siadając u nasady wodospadu zaczyna mnie spychać w topiel. Toperz niby mnie trzyma, ale pomocna dłoń bazowego też sie przydaje. A potem pływamy z nurtem niosącym swoje fale w dal! Fajne uczucie zapychać z wodą w takim tempie! Wodospad nieduży, ale moc ma potężną! Nie wspomniałam, że woda jest hmmmm... dosć orzeźwiajaca?? Ale to chyba można się było domyśleć.
Malownicze ujęcie wody.
A to drzwi do szopy. Jakie cudnie wyplatane!
Wieczorem idziemy na kolejną herbatke ziołową do baru. Wino mamy jeszcze jedno swoje i mamy dylemat czy wypić je na skale, gdzie jest nasz domek, w wyplatanej wiacie czy może na huśtawce, której wymachy w przód latają nad urwiskiem prowadzącym do potoku?
Wieczorem na naszej skałce
Oprócz nas na noc w bazie zostaje tylko Ormianin z żoną Rosjanką i trojgiem dzieci. Przyjechali tu na wakacje z Moskwy, na dwa tygodnie. Są cholernie chamowaci, hałaśliwi i mam wrażenie, że traktują baze jak swój własny folwark. Robia wokół siebie taki kwik, tumult i zawłaszczenie przestrzeni, że mimo naszego pokojowego nastawienia do świata kilkukrotnie popadamy w konflikt. Mam wrażenie, że sam widok turysty z plecakiem u kolesia wywołuje piane na ustach i żółć strzyka mu uszami. No ale staramy sie nie przejmowac debilami, szkoda sobie psuć nerwy bedąc w tak miłym miejscu i próbujemy przebywać tam, gdzie ich nie ma. A nie jest to trudne bo teren jest duży.
Poranek koło naszego domku jest chyba jeszcze piękniejszy niż wieczór!
Rano też biegniemy nad wodospad sie wypluskać!
Odkrywamy, że kawałek dalej jest jeszcze jeden wodospad i to nawet wyższy.
A tu dziwne znalezisko w pobliskim lesie. Chyba jakiś rodzaj pajęczyny. Ale jej nitki tak wygięły i pociągnęły gałązke, że wygląda jak rakieta do tenisa!
Od bazowego dowiadujemy się, że wracając nie musimy dymać pod góre do "resortu" i Jenokavanu. Można iść też w dół dnem kanionu do Getahovit! I tak zrobimy!
cdn
O historii Ormian na ziemiach polskich dowiesz sie więcej tutaj: http://www.lwow.com.pl/ormianie/hatikvah.htmlbuba pisze:ponoć dawno temu jakis klan ormiańskich wojowników pomógł polskiemu królowi (czy innemu tam księciu) i za zasługi dostał szlachectwo i prawo osiedlania sie na polskich ziemiach. Prawda? Ormiańska legenda? Wyssana z palca opowieść na potrzeby rozmów z turystami?
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Przy Dk 50 koło miejscowości Strachówka stoi pomnik
https://fundacjaormianska.pl/ormianie/o ... wielkiego/
https://fundacjaormianska.pl/ormianie/o ... wielkiego/
Bazowy opowiada nam o drodze alternatywnej - że nie musimy wracać przez Apaga Resort. Cieszy to niezmiernie z dwóch powodów. Raz, że poznamy nowe miejsca, nowe trasy. A dwa, że nie będzie trzeba iść pod góre! Druga droga prowadzi dnem wąwozu i prowadzi w dół. Taaaak! Lastiver to miejsce idealne dla bub! To spełnienie moich górskich marzeń. Miejsce, gdzie idac i tam, i spowrotem, idziesz w dół! Czy można coś wiecej chcieć od górskich wędrówek?
Od bazy kawałek trzeba iść rzeką. Dopiero jakieś kilkaset metrów dalej zaczyna się przejezdna dla terenówek droga. Tu nie ma nawet ścieżki.
Troche przeraża nas, że droga kilkanaście razy przekracza rzekę brodem. W oczach mamy głebokość i siłe nurtu spod wodospadu. Bazowy nas jednak uspakaja - 3/4 wody kawałek dalej wpływa do rury, rzeka jest więc malutka i nie szaleje. No i faktycznie tak jest. Przykładowe brody na trasie.
Rzeczkę nie wszędzie jednak udaje się pokonać suchą stopą. Acz wtedy z pomocą przychodzi nam rura. Dobry z niej most!
Nie udaje się nam jednoznacznie ustalić jaki jest cel wpompowania wody do tej rury. Z opowieści różnych osób wersje były przeróżne - "aby osuszyć kanion", "aby w Getahovit mieli wode", "dla elektrowni", "woda dla Sewanu bo wysycha". Każdy promuje swoją wersje, twierdząc jednocześnie, że te pozostałe są głupie. Jedno jest pewne, że w wycieczce towarzyszy nam rura.
Miejscami rura malowniczo zarasta bluszczem, ziołami, krzaczynami..
Czasem mocowanie rury zdaje się być odrobine niestabilne?
Ktoś pomieszkuje w wąwozie, acz niestety nie mieliśmy okazji z nim pogadać.
Droga wije się między skałami. Jest chyba jeszcze ładniejsza niz ta górą, którą przemierzalismy wczoraj. Miejscami nad potokiem wznoszą sie pionowe ściany.
Zbocza czasami sie troche osypują. Jest kilka przesmyków zawalonych gruzem kamieni.
Gdzieniegdzie na skale są miejsca, sugerujące wypływ ciepłego źródla - a przynajmniej mineralnego. Ale przeważnie jest to za rzeką, wiec nie macamy.
Całą droge obżeramy się jeżynami. Są wielkie jak śliwki - i niesamowicie słodkie!
Porzucony i wrośniety w ziemie spychacz. Roślinność zaczyna już na nim rosnąć. Chyba został z czasów budowy rury???
Mijamy kolejny wodospad. Miejsce jest tak malownicze jak z jakiegoś kiczowatego folderku obrobionego za bardzo w fotoszopie.
Pod wodospadem jest bunior zachęcajacy do kąpieli. Woda jest jeszcze bardziej lodowata niz wczoraj. Upalny dzień i piękno tego miejsca powodują, że nie możemy sobie odmówić zażycia kąpieli. I następnej... i kolejnej! Pływamy tak długo, że zaczynają mnie boleć z zimna stawy. Ale jak przestać? W takim miejscu? Woda pod wodospadem jest bardzo głęboka. Ciekawe ile ma metrów? A może tam sa jakieś jaskinie? Skąd te rozmyślania? Wczoraj pod wodospadem koło skalnych domków też nie gruntowaliśmy. Ale tu woda ma inny zapach. Jakby kamieniołomu. Tak pachniała kąpiel pod Strzelinem i koło Vidnavy, gdy pod sobą miało sie kilkadziesiąt metrów lodowatych wodnych odmetów.
Gdy ociągając się kończymy kolejną kąpiel, w okolice wodospadu przyjeżdża wycieczka w dwóch uazach. Wynajęła je grupa znajomych z Giumri i ich rodziny, obecnie zamieszkujace na Uralu, pod Magnitogorskiem. Sporo Ormian, którzy wyjechali do Rosji, akurat teraz przyjechało do Armenii na wakacje. Mam wrażenie, że Armenia w miesiącach letnich podwaja swoją liczbe ludności. A miejscowi to potwierdzają.
Ormianie z uazowej wycieczki nie kąpią się pod wodospadem. Moczą stopy, robią zdjęcia, szykują jakąś wałówe do spożycia.
Kawałek dalej wąwóz się rozszerza w rozległa doline, znikają pionowe skalne ściany - a przynajmniej sie nieco oddalaja od nas i siebie nawzajem.
My tuptamy dalej. Mijamy jakieś bacówki.
I spory budynek przemysłowego użytku. Chyba przepompownia? (albo bimbrownia?) Bo w środku coś solidnie bulgocze! Przy drodze stoją spychacze, ciężarówki.
Widząc te zabudowania juz sie nam wydaje, że jesteśmy na obrzeżach wsi Getahovit. Ech... jak my bardzo jesteśmy w błędzie! Akurat gdzieś tam mijają nas nasi znajomi spod wodospadu i proponują podwiezienie. Cieszymy się bardzo! Jazda na otwartej pace uaza to wielka radość! Rzuca mocno, trzeba się trzymać pałąków oburącz. Kłopot jest jak mijamy inne auta. Wypada odmachać, ale jak tu się puścić jak akurat wjeżdżamy na jakieś wielkie muldy??
Do Getahovit jedziemy jeszcze długo... bardzo długo... Nie byliśmy nawet w połowie drogi. Dziś piechotą byśmy na bank nie dotarli do wioski.
Zajeżdżamy pod jakiś salon piękności. Cała ekipa tam się rozsiada dla odpoczynku od upału i zaczyna obżerać ciastkami z kremem. Wnętrza budynku są chłodne i cieniste. Okazuje się, że kierowca uaza jedzie do Idżewanu, więc może nas podrzucić. Nie omieszkamy skorzystać z okazji. Potem mi mówił, że zrobił to celowo. Ma cukrzyce i nie mógł patrzeć jak wszyscy wpierdzielają torty kapiące od śmietany, kremu, galaretki i szlag wie czego jeszcze. Że to wszystko pachnie a jemu nie wolno.
W Idżewanie robimy zakupy. Miasto nie robi na nas dobrego wrażenia. Drugi raz je widzimy i jest potwornie zapchane, tłoczne, hałaśliwe. Korki, ryk klaksonów, wszędzie biegający jak w obłędzie ludzie. Masakra! Przejść na drugą stronę ulicy to jakaś gra dla samobójców. Jak ja nie cierpie miast! A ich widok po zejściu z gór, wąwozów czy zagubionych gdzieś na zadupiach wiosek - jest jeszcze bardziej traumatyczny..
Na półce sklepu zauważam lokalne wino. Idżewan ma swoją fabryke win - więc warto wspierać lokalny przemysł! Jedno jest jeżynowe. Napisali na etykiecie "jeżyny zbierane w górskich częściach idżewanskiej obłasti". Kurde! To te nasze jeżyny! Te, których dziś wcieliśmy chyba po 5 kg na głowe! Jak tu takiego posiłku nie poprawić jeżynowym winem? A drugie wino jest dereniowe ("kizył" to chyba dereń??). Będzie dziś miły wieczór! Grunt tylko, żeby znaleźć jakieś godne takich zacnych trunków miejsce na biwak!
cdn
Od bazy kawałek trzeba iść rzeką. Dopiero jakieś kilkaset metrów dalej zaczyna się przejezdna dla terenówek droga. Tu nie ma nawet ścieżki.
Troche przeraża nas, że droga kilkanaście razy przekracza rzekę brodem. W oczach mamy głebokość i siłe nurtu spod wodospadu. Bazowy nas jednak uspakaja - 3/4 wody kawałek dalej wpływa do rury, rzeka jest więc malutka i nie szaleje. No i faktycznie tak jest. Przykładowe brody na trasie.
Rzeczkę nie wszędzie jednak udaje się pokonać suchą stopą. Acz wtedy z pomocą przychodzi nam rura. Dobry z niej most!
Nie udaje się nam jednoznacznie ustalić jaki jest cel wpompowania wody do tej rury. Z opowieści różnych osób wersje były przeróżne - "aby osuszyć kanion", "aby w Getahovit mieli wode", "dla elektrowni", "woda dla Sewanu bo wysycha". Każdy promuje swoją wersje, twierdząc jednocześnie, że te pozostałe są głupie. Jedno jest pewne, że w wycieczce towarzyszy nam rura.
Miejscami rura malowniczo zarasta bluszczem, ziołami, krzaczynami..
Czasem mocowanie rury zdaje się być odrobine niestabilne?
Ktoś pomieszkuje w wąwozie, acz niestety nie mieliśmy okazji z nim pogadać.
Droga wije się między skałami. Jest chyba jeszcze ładniejsza niz ta górą, którą przemierzalismy wczoraj. Miejscami nad potokiem wznoszą sie pionowe ściany.
Zbocza czasami sie troche osypują. Jest kilka przesmyków zawalonych gruzem kamieni.
Gdzieniegdzie na skale są miejsca, sugerujące wypływ ciepłego źródla - a przynajmniej mineralnego. Ale przeważnie jest to za rzeką, wiec nie macamy.
Całą droge obżeramy się jeżynami. Są wielkie jak śliwki - i niesamowicie słodkie!
Porzucony i wrośniety w ziemie spychacz. Roślinność zaczyna już na nim rosnąć. Chyba został z czasów budowy rury???
Mijamy kolejny wodospad. Miejsce jest tak malownicze jak z jakiegoś kiczowatego folderku obrobionego za bardzo w fotoszopie.
Pod wodospadem jest bunior zachęcajacy do kąpieli. Woda jest jeszcze bardziej lodowata niz wczoraj. Upalny dzień i piękno tego miejsca powodują, że nie możemy sobie odmówić zażycia kąpieli. I następnej... i kolejnej! Pływamy tak długo, że zaczynają mnie boleć z zimna stawy. Ale jak przestać? W takim miejscu? Woda pod wodospadem jest bardzo głęboka. Ciekawe ile ma metrów? A może tam sa jakieś jaskinie? Skąd te rozmyślania? Wczoraj pod wodospadem koło skalnych domków też nie gruntowaliśmy. Ale tu woda ma inny zapach. Jakby kamieniołomu. Tak pachniała kąpiel pod Strzelinem i koło Vidnavy, gdy pod sobą miało sie kilkadziesiąt metrów lodowatych wodnych odmetów.
Gdy ociągając się kończymy kolejną kąpiel, w okolice wodospadu przyjeżdża wycieczka w dwóch uazach. Wynajęła je grupa znajomych z Giumri i ich rodziny, obecnie zamieszkujace na Uralu, pod Magnitogorskiem. Sporo Ormian, którzy wyjechali do Rosji, akurat teraz przyjechało do Armenii na wakacje. Mam wrażenie, że Armenia w miesiącach letnich podwaja swoją liczbe ludności. A miejscowi to potwierdzają.
Ormianie z uazowej wycieczki nie kąpią się pod wodospadem. Moczą stopy, robią zdjęcia, szykują jakąś wałówe do spożycia.
Kawałek dalej wąwóz się rozszerza w rozległa doline, znikają pionowe skalne ściany - a przynajmniej sie nieco oddalaja od nas i siebie nawzajem.
My tuptamy dalej. Mijamy jakieś bacówki.
I spory budynek przemysłowego użytku. Chyba przepompownia? (albo bimbrownia?) Bo w środku coś solidnie bulgocze! Przy drodze stoją spychacze, ciężarówki.
Widząc te zabudowania juz sie nam wydaje, że jesteśmy na obrzeżach wsi Getahovit. Ech... jak my bardzo jesteśmy w błędzie! Akurat gdzieś tam mijają nas nasi znajomi spod wodospadu i proponują podwiezienie. Cieszymy się bardzo! Jazda na otwartej pace uaza to wielka radość! Rzuca mocno, trzeba się trzymać pałąków oburącz. Kłopot jest jak mijamy inne auta. Wypada odmachać, ale jak tu się puścić jak akurat wjeżdżamy na jakieś wielkie muldy??
Do Getahovit jedziemy jeszcze długo... bardzo długo... Nie byliśmy nawet w połowie drogi. Dziś piechotą byśmy na bank nie dotarli do wioski.
Zajeżdżamy pod jakiś salon piękności. Cała ekipa tam się rozsiada dla odpoczynku od upału i zaczyna obżerać ciastkami z kremem. Wnętrza budynku są chłodne i cieniste. Okazuje się, że kierowca uaza jedzie do Idżewanu, więc może nas podrzucić. Nie omieszkamy skorzystać z okazji. Potem mi mówił, że zrobił to celowo. Ma cukrzyce i nie mógł patrzeć jak wszyscy wpierdzielają torty kapiące od śmietany, kremu, galaretki i szlag wie czego jeszcze. Że to wszystko pachnie a jemu nie wolno.
W Idżewanie robimy zakupy. Miasto nie robi na nas dobrego wrażenia. Drugi raz je widzimy i jest potwornie zapchane, tłoczne, hałaśliwe. Korki, ryk klaksonów, wszędzie biegający jak w obłędzie ludzie. Masakra! Przejść na drugą stronę ulicy to jakaś gra dla samobójców. Jak ja nie cierpie miast! A ich widok po zejściu z gór, wąwozów czy zagubionych gdzieś na zadupiach wiosek - jest jeszcze bardziej traumatyczny..
Na półce sklepu zauważam lokalne wino. Idżewan ma swoją fabryke win - więc warto wspierać lokalny przemysł! Jedno jest jeżynowe. Napisali na etykiecie "jeżyny zbierane w górskich częściach idżewanskiej obłasti". Kurde! To te nasze jeżyny! Te, których dziś wcieliśmy chyba po 5 kg na głowe! Jak tu takiego posiłku nie poprawić jeżynowym winem? A drugie wino jest dereniowe ("kizył" to chyba dereń??). Będzie dziś miły wieczór! Grunt tylko, żeby znaleźć jakieś godne takich zacnych trunków miejsce na biwak!
cdn
Nie wiem jak w Armenii ale "kyzył" w języku uzbeckim, kazachskim oraz tureckim oznacza "czerwony"...buba pisze:"kizył" to chyba dereń??
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.